Paweł Majewski
Magdalenka z bitów
Niektórzy teoretycy mediów powiadają, że youtube jest realizacją platońskiej anamnezy, bo umożliwia natychmiastowy powrót do wspomnień z czasów dzieciństwa. Mając sześć lat – co dla współczesnego trzydziestolatka oznacza niemal „w poprzednim życiu” – widzieliśmy jakiś teledysk, słyszeliśmy jakąś piosenkę, ale nigdy potem nie mieliśmy okazji powtórzyć tego doświadczenia, przeto oderwane obrazy lub frazy błądzą nam po peryferiach świadomości. Dopiero odkąd istnieje youtube, wystarczy wpisać tytuł, nazwę albo choćby tę błędną frazę – i niemal jak Her Armeńczyk wracamy do utraconego przeszłego etapu egzystencji. Istna anamneza.
Kiedy jednak już bez zewnętrznego wspomagania przypomnimy sobie, że pięć lat temu porównywano Google do Boga panteistów, dziesięć lat temu widziano w Internecie uniwersalną encyklopedię skrojoną na miarę Leibniza, a piętnaście lat temu twierdzono, że cyberprzestrzeń jest praktycznym urzeczywistnieniem okazjonalizmu Malebranche’a – wówczas być może poruszy nas sztampowość takich porównań. Niegdyś jedna metafora technologiczna wystarczała Europejczykom na całe stulecie. Jak to wykazał Jay D. Bolter, dla wieku osiemnastego taką metaforą definiującą był „zegar”, dla wieku dziewiętnastego – „maszyna parowa”, a dla drugiej połowy wieku dwudziestego – „komputer”. W bieżącym stuleciu relacja odwróciła się – teraz szukamy metafor spirytualnych dla nowych technologii. I w dodatku musimy szukać ich bardzo gorączkowo, ponieważ nasze technologie zmieniają się w takim tempie, jakiego nie notowano nigdy przedtem. Skądinąd właśnie owa szybkość jest jednym z powodów zmiany „kierunku metaforyzacji”. Stare terminy filozoficzne zachowują szlachetną stabilność w świecie szalejących zmian technologicznych – a przynajmniej względną stabilność, taką właśnie, jaką w poprzednich stuleciach miały wynalazki techniczne w świecie szybkich zmian filozofii. Poza tym dla informatyka „platońska idea” to po prostu „platońska idea”, tak samo jak dla filozofa „komputer” to po prostu „komputer”. Odległość spojrzenia uwalnia od ciężaru szczegółów.
Kiedy od digitalnej metafizyki przejdziemy do psychologii społecznej, okaże się, że tym, co najbardziej podnieca komentatorów kultury, nie jest anamneza, lecz raczej swoista katachreza. Wielkie liczby fascynowały ludzi od dawna. Youtube podsyca te fascynacje. Powiada nam się więc, że skoro teledysk do największego przeboju Lady Gagi ma obecnie ponad trzysta milionów odsłon, a buzię (bo przecież nie głos) Justina Biebera podziwiano już ponad sto milionów razy, to nie mamy innego wyjścia – musimy uznać, że nastała nowa epoka kultury. Ale na czym właściwie ma polegać specyfika tej epoki? Na dużych liczbach?
Rzeczywiście, trudno nie poddać się wrażeniu, jakie sprawia natychmiastowość działania youtube’a połączona z potencjałem proliferacji. Setki milionów płyt Michaela Jacksona czy Beatlesów sprzedawały się przez długie lata. Jednak porównywanie obiegów i dystrybucji dóbr kultury istniejących pół czy ćwierć wieku temu z tymi, które istnieją obecnie, byłoby czymś na kształt porównywania wydolności konia zaprzężonego do kieratu z mocą elektrowni jądrowej. Zasięg rażenia obecnych idoli raczej nie przełoży się na ich trwałość, ta ostatnia zależy bowiem nie od liczby odsłon na youtubie, lecz od paru innych czynników, jak choćby jakość wykonań (jednak), a także od pamięci użytkowników. Rzecz w tym, że pamięć (kulturowa) nastolatków wzrastających już pod wyłącznym władaniem Sieci jest dość krótka. Kto spośród obecnych młodych wielbicieli Tokio Hotel pamięta Britney Spears, Spice Girls czy Robbie’ego Williamsa? Za ich czasów nie było youtube’a – a przecież pisano o nich w podobnym tonie, także byli „światowi”. Nie ma potrzeby podniecać się liczbami – żyjemy w czasach, kiedy coraz więcej bytów liczy się na miliony. Może właśnie to jest „globalną wioską” McLuhana.
Powróćmy więc na moment do metafizyki – tym razem nie filozoficznej, lecz literackiej. Doświadczenie youtube’a, w którym ogląda się dawne przezrocza pamięci, przypomina może nie tyle anamnezę, ile nadgryzanie proustowskiej magdalenki. Jest bowiem o wiele bardziej zmysłowe, bardziej zanurzone w codziennej egzystencji niż platońskie abstrakta. Ekrany są wprawdzie nieprzepuszczalne (nad czym ubolewają niedobitki entuzjastów cyberseksu), ale to, co na nich widzimy, może poruszyć głębsze pokłady naszej pamięci, nie tylko duchowej.
Niestety, a może stety – nie musimy już samodzielnie spisywać naszych olśnień. Facebook zrobi to za nas.
* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
„Kultura Liberalna” nr 75 (25/2010) z 15 czerwca 2010 r.