Karolina Wigura

O namiastce debaty Kaczyński/Komorowski i sztabowych kompromisach

Zbyt głośna muzyka, plazmowe ekrany wyświetlające biało-czerwone tańce wstążek i falujący Pałac Prezydencki. Trzy prowadzące na dwóch kandydatów. Za dużo. Reguł debaty tak wiele, że nie jestem w stanie ich zapamiętać. Między prowadzącymi a kandydatami zbyt wielka przestrzeń. Za to między Kaczyńskim i Komorowskim może metr. Choć przecież nie wolno im ze sobą dyskutować.

Ale to pewnie kwestia kompromisu między sztabami. Informację o kompromisie media zdążyły przed rozpoczęciem programu w niedzielny wieczór powtórzyć setki razy.

Pierwsza runda dotyczy polityki społecznej. Dowiaduję się z niej, od Jarosława Kaczyńskiego, że Polska jest najważniejsza, ale że są dwie Polski. Bronisław Komorowski mówi, że Polska jest jedna, ale że kłóci się sama ze sobą, więc może jednak są dwie. A może dwie i pół. W rundzie dotyczącej gospodarki – spory co do tego, kto kiedy i o czym zadecydował. Wszelkie próby polemiki między kandydatami są od razu torpedowane przez prowadzące.

To pewnie kwestia kompromisu między sztabami.

W rundzie o polityce zagranicznej dowiaduję się z ust Kaczyńskiego, że sytuację na Białorusi będzie konsultował z Moskwą. Komorowski kontruje go pełen satysfakcji, ale zaraz sam opowiada o stosunkach z Białorusinami językiem tyleż rozsądnym, co pozbawionym jakiegokolwiek szerszego kontekstu. Sformułowanie „Partnerstwo Wschodnie” nikomu nie przechodzi przez usta. Gdy jedna z prowadzących pyta o katastrofę smoleńską, Kaczyński odpowiada, że nie chciał używać tego argumentu w debacie, ale skoro go już zapytano, to odpowie. Chociaż dobrze wiemy, że wszystkie pytania zostały ustalone wcześniej.

To pewnie kwestia kompromisu między sztabami.

Minuty mijają i zaczynam niespokojnie kręcić się w fotelu. Czekam, aż skończą się pytania o kwestie dawno zagadane na śmierć i zaczną się te, których jeszcze albo dawno nie słyszeliśmy. Jakim będzie pan prezydentem? O jakiej Polsce pan marzy? Jaka jest pana WIZJA – i czy ma pan w ogóle jakąkolwiek?

Te pytania nie padają. Za to dalej słucham wypowiedzi na tematy, które być może w jakimś sensie są papierkiem lakmusowym poglądów kandydatów – oczywiście jeśli zakładamy, że poglądy na nie każdego z nich nie zostało dotąd powtórzone milion razy. Problem jednak w tym, że pytania, które padają w tej „debacie”, w ogóle nie są dobrze skierowane. Afganistan – in vitro – związki partnerskie – służby mundurowe – to zagadnienia dla szefów partii, rywalizujących o fotel premiera. Konstytucja mówi jasno: w Polsce rządzi rząd. To rząd projektuje politykę w tego rodzaju sprawach – ważnych, ale dotyczących najbliższego roku, może dwóch lub trzech, funkcjonowania kraju i społeczeństwa.

A prezydent? W Polsce to dziwne stanowisko, bez władzy, ale z silną legitymacją, pochodzącą z powszechnych wyborów (pisał o tym niedawno na łamach Kultury Liberalnej Zbigniew Pełczyński). Czy jest to funkcja bezsensowna? Uwikłana tylko w trudny polityczny porządek, w którym pisano konstytucję? Niekoniecznie. Można też rozumieć ją jako stanowisko, którego wart jest człowiek na tyle mądry, by prezentować własną wizję tego, co chce z nią przez pięć, może 10 lat, zrobić. Prezydent może robić bardzo wiele: choćby zgłaszać projekty ustaw, lobbować w polityce zagranicznej, tworzyć strategie rozwoju kraju. Jeśli wprowadzając się do Pałacu Namiestnikowskiego, wnosi ze sobą wizję.

W niedzielnej „debacie” takiej wizji nie zaproponował jednak nikt. Komorowski wspomniał coś o Michale Bonim, ale nie w kontekście „Polski 2030”, jedynej całościowej wizji, którą wyprodukowała dotąd Platforma Obywatelska. Kaczyński użył nazwisk Giedroycia i Piłsudskiego, ale tak, jakby się nimi podpierał, a nie objaśniał wizję. O polityce europejskiej mówiono, spierając się czy należy, czy może nie, wymachiwać szabelką. O wschodniej – spierając się o gafę Kaczyńskiego, dotyczącą rozmów w Moskwie.

Nikt też o wizję nie zapytał. Można zatem spierać się o to, kto był bardziej wycofany, a kto aktywniejszy, kto komu wytknął złamanie prawa, a kto palnął gafę. Ale w gruncie rzeczy powiedzmy jedno – tej „debaty” nie wygrał nikt. Debata nie może być wygrana, jeśli w niej nie debatowano, nie omawiano, nie roztrząsano problemów (jak uczy nas Słownik Języka Polskiego). Żeby debatować, trzeba rozmawiać o jakiejkolwiek merytorycznej zawartości. Tylko że – niestety – żeby to było możliwe, trzeba byłoby wyżej postawić poprzeczkę. Kandydatom, dziennikarzom i widzom. Na to zabrakło odwagi.

Ale to pewnie również kwestia kompromisu między sztabami.

* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz. Członkini Redakcji „Kultury Liberalnej”, piątkowego dodatku „Kultura” do „Dziennika” i miesięcznika „Europa”.