Ewa Serzysko

„O władzę się nie prosi, władzę się bierze”, czyli czego pragną kobiety. Wnioski z II Kongresu Kobiet

Z tegorocznego Kongresu Kobiet można wysnuć jeden, zupełnie wyjątkowy, jak na nasze warunki wniosek: polskie kobiety wreszcie żądne są władzy. Gdzie się da: w domu, w pracy i w polityce.

Podobno w domu z emancypacją radzą sobie już całkiem nieźle, choć zaistniało podejrzenie, że wiele kobiet na Kongres nie dotarło, bo nie miało z kim zostawić swoich dzieci. Być może, a zatem pierwsze postulaty gotowe: więcej żłobków i przedszkoli (szkoda, że nikt nie pomyślał o zorganizowaniu przykongresowego), heroizmu partnerów i zaufania młodych matek. Niech panowie śmielej zostają z maluszkami i pomagają paniom. Bo tata, nawet pozostawiony sam, bez nad-opieki kobiety, jakoś sobie poradzi. Wystarczy dać mu kilka lekcji i instrukcję obsługi dziecka. Bez dyskryminacji.

Jeśli chodzi o politykę w wydaniu lokalnym, to kobiety powoli ją przejmują, dzięki swojej – niestety nadal nie dość licznej – reprezentacji. Do udziału w panelu o wyborach samorządowych zaproszono dziesięć pięknych, aktywnych, świetnie wykształconych, doświadczonych i rzeczywiście godnych podziwu kobiet działających lokalnie. Tu w roli ikony wystąpiła Hanna Gronkiewicz-Waltz. Zaprawdę, jest lepsza od niejednego mężczyzny, ale ona wielkiej polityki się nie brzydzi. A zwykła kobieta, owszem: bo tam i tak wszystkie miejsca już pozajmowane przez facetów, a działania oderwane od rzeczywistości i potrzeb polskiej matki, żony, pracowniczki i przedsiębiorczyni. Szybko wyjaśniono sprawę: kobiety muszą wziąć władzę w swoje ręce, inaczej nic nie zostanie załatwione, a działania z pozoru niezwiązane z codziennym życiem, przekładają się na rzeczywistość. A do zrobienia jest przecież bardzo dużo.

Zatem postulat drugi: aktywność. Szeroko rozumiana. Na razie – skoro władzy w kobiecych rękach nie ma – chyba jako wdzięczenie się do tych, którym udało się sięgnąć szczytów władzy. I nie przypadkiem, choć niesłusznie, i trochę niefortunnie, są to mężczyźni. I do tego – przepraszam za brzydkie słowo – politycy. Debata i kuluarowe spotkania z kandydatami na prezydenta (których niekwestionowaną gwiazdą był uwodzący niekoniecznie, jak się okazało w prawyborach, swój elektorat Grzegorz Napieralski) pokazały, że uczestniczki Kongresu, jak na wyemancypowane kobiety przystało, dając się kokietować i całować po rękach, z uwagą wysłuchują i surowo oceniają ich postulaty. Potrafią wygwizdać i nagrodzić gromkimi brawami pewnego, niespodziewanego, niżej wspomnianego kandydata, który zresztą wygrał kongresowe prawybory z iście parytetowym wynikiem: 49,9%.

Uczestniczki Kongresu są rozerwane również między prywatnością i lokalną działalnością publiczną, a państwem przez duże P. Z jednej strony są samodzielne i samorządne, a z drugiej potrzebują pomocy ze strony państwa, które zabezpieczy, zagwarantuje, pomoże, przytuli. A one tym państwem chciałyby rządzić, żeby wreszcie przytulało i na poważnie zajęło się polityką społeczną, przede wszystkim tą związaną z rodziną, edukacją i pracą kobiet. Chciałyby do debaty publicznej wprowadzić pierwiastek kobiecy, który wreszcie ją ucywilizuje i nada sens.

Nadzieja jest. Jak można było usłyszeć na Kongresie, prawdziwe kobiety żadnej pracy się nie boją. Nawet tej z dzierżycielem całego kapitału symbolicznego świata, mężczyzną. One już ten kapitał wyszarpują – swoim uporem i ciężką pracą – bo prosić się nie muszą. I dadzą sobie radę, tylko trzeba im pomóc. Paradoksalnie. Ale cóż, skoro one same nie potrafią sobie pomagać. Pojawia się więc trzeci nieformalny postulat Kongresu: solidarność, bo wśród kobiet jakoś jej brakuje. W przeciwieństwie do mężczyzn, nie wspierają się wzajemnie i czasem, kiedy już osiągną sukces, zapominają, jak trudno było się przebić. Oczywiście przez szklany sufit, który zresztą nawet marszałek Komorowski – chyba nieśmiały, bo ukrywający się w kulisach Sali Kongresowej, wyciągnięty na scenę – obiecał pomóc rozbić. Czyżby za pomocą żyrandola? Na pamiątkę swojej wizyty PO prezydenta również nie ustrzegł się żartu i zostawił delegatkom żonę, która – jak zapewnił marszałek – wszystko mu zrelacjonuje. Pewnie przy obiedzie.

Uczestniczki Kongresu były różne. Podobno każda z innej bajki i choć deklarowano brak zamiaru ich uniformizowania, prawdopodobnie łączy je kilka rzeczy. Niezależność, brak akceptacji dla społecznej sytuacji kobiet, chęć działania i wprowadzania zmian. Na Kongresie najwyraźniej wstępuje w nie jeszcze większa moc. Chwalą się swoimi osiągnięciami, z których wynika nawet, że jednak nie ma dyskryminacji w miejscach pracy, a do zarządów wielkich firm nieproszone wkradło się równouprawnienie. Już zeszłoroczny Kongres, którego efektem była długa i wciąż niesfinalizowana walka o parytety, pokazał, że kobiety walczą już nie tylko o emancypację w domu, miejscu pracy czy życiu publicznym. Teraz przystępują jednak do boju o realną władzę, nie tylko na szczeblu lokalnym. Najlepiej za pomocą wspomnianego parytetu, który najpierw trzeba jednak wyciągnąć (wraz z ustawą) z sejmowej zamrażarki, która po prężnej, obywatelskiej akcji i pochodzie z projektem ustawy, pudłami wypełnionymi ponad 120 tysiącami podpisów i bębniarzami, zatrzasnęła się na amen…

Może i tegoroczny Kongres Kobiet nie ustrzegł się patosu. Chociaż gwoli sprawiedliwości, nie było go aż tyle, ile spodziewała się autorka tego tekstu. Owszem czasem było radośnie, a czasem poważnie i podniośle, ale i rozpatrywane sprawy nie były bez znaczenia. Bo istotne są kwestie udziału kobiet w życiu publicznym, podziału obowiązków w rodzinie, odpowiedzialności obywatelki i solidarności wśród kobiet. Poważne jest tytułowe wezwanie kolejnej kobiety-ikony Henryki Krzywonos do „brania władzy”, więc do tego apelu przyłączam się również ja… Kobiety do władzy! W ich wersji: byle z pomocą państwa…

* Ewa Serzysko, współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

„Kultura Liberalna” nr 76 (25/2010) z 22 czerwca 2010 r.