Grzegorz Bogdał
54.94%. Strach przed urną i utratą głosu
Frekwencja w niedzielnych wyborach prezydenckich wyniosła 54.94 procent. Dużo? Mało? Więcej niż połowa uprawnionych wzięła udział. Prawie połowa nie skorzystała z tej możliwości. Dlaczego? Przy takich okazjach wracają podobne odpowiedzi. Bo wszyscy, to jedna banda złodziei, klika taka, panie, niby jeden z drugim się kłóci, a po cichu się dogadują, co kilka lat zamieniają się stanowiskami; bo nic się nie zmieni, bo nie wiem na kogo głosować, nie ma dobrego kandydata, bo pogoda była brzydka, do lokalu daleko, noga mnie boli, wakacje, mundial, babcia zachorowała, w niedzielę był rosół z kluskami. Eksperci podają nieco bardziej wyrafinowane przyczyny, częściej narzekają na klasę polityczną, złe doświadczenia wyniesione z PRL, nieodpowiednią edukację obywatelską.
A gdyby tak spojrzeć na problem inaczej, pozostawiając cały ten obszar specjalistom (samozwańczym i tym z dyplomami), i przyjąć inny punkt widzenia – od wewnątrz, z perspektywy języka. Dlaczego nie? Można zaryzykować przyjęcie takiej roboczej tezy, przecież ludzie są przyzwyczajeni do szaleństw – szczególnie w okresie wyborczym. Może jest w tym (jakaś) metoda? Niewykluczone, że rzeczywisty problem, źródło niechęci i obawy przed braniem udziału w wyborach, tkwi w słowach, a dokładniej – w nazewnictwie „okołowyborczym”. Na niedoszłych wyborców wyjątkowo negatywnie, i czemu tu się dziwić, musi oddziaływać zwrot: (od)dać głos. Jak to, święto demokracji, radosny dzień, w którym otwierają się przed wszystkimi nowe możliwości (może nawet złoty wiek?), a obywatel, biorąc w tym udział, traci – idzie posłusznie do lokalu wyborczego i oddaje swój jeden jedyny głos. Z czym wraca?
Oddać, czyli przestać posiadać, przekazać komuś, kogo ledwo się zna, swoją dotychczasową własność. Oddać głos, to stracić, zaniemówić, pozbawić się możliwości werbalizacji. Myślenie i mówienie o wyborach w takich kategoriach sprawia, że znaczna część woli zachować głos – a nuż się przyda w przyszłości. Niepokojące skojarzenia może budzić skutek lekkomyślnego oddania głosu – to jak to, potem będę społeczno-polityczną niemową, nie wydobędę nawet pisku z siebie, gdy przyciśnie mnie jakaś ustawa (tamten by zawetował!)? Zatrzymam, nic się nie stanie, swojego nie oddam! Gospodarność godna podziwu. Lekkoduchy trwonią swoje głosy, nie oszczędzają się zupełnie, pozbywają się ich jak znerwicowane nauczycielki, które z całych sił krzyczą chrapliwie na przerwach „spokój!”. O ileż przyjemniejsza jest kumulacja – łączy się w myślach z milionami w lotto i możliwością zgarnięcia całej puli. Jak jeść zupę to łyżką (albo i chochlą) a nie widelcem.
A co z dawaniem głosu w wyborach? Określenie jeszcze gorsze od „oddawania”. Głos dają psy, odpowiednio przyuczone i kuszone zapachem kawałka kiełbasy. A co robią politycy w czasie kampanii? Rozdają, co ja mówię, rozrzucają wielkopańskim gestem kiełbasy (jabłka) – wyborcze. Psu wszystko jedno, ale świadomy obywatel, który zna te sztuczki, z gustem kulinarnym ukształtowanym przez Pascala i Makłowicza, na byle ochłap się nie skusi. A nawet jeśli, to zje tę kiełbasę gdzieś w ciemnym zaułku (ewentualnie schowa – na gorszy czas), a zamiast głosu da w niedzielę – o, taką figę!
Zagłosować brzmi w miarę przyzwoicie. Ale dla mnie, to absolutnie subiektywna ocena, brzmi niemal jak zagwizdać, zaszczekać czy zaśpiewać. Nie każdy podoła temu ostatniemu wyzwaniu – do tego przed komisją. To zbyt podniosłe. Onieśmiela. Ludzie bywają wstydliwi. Poza tym niewielu potrafi w chwilach wymagających zaangażowania dla dobra narodu wydobyć z siebie tak przejmujące tony jak Edyta Górniak czy prezes Jarosław Kaczyński. Nie wstydźcie się. Śpiewać każdy może.
Lekkomyślni oddają z godną pożałowania beztroską swoje głosy. Później, wieczorem, gdy obserwują sondażowe wyniki, już nawet nie mogą szepnąć, ani pisnąć, żaden dźwięk się z nich nie wydobywa. Otwierają szeroko usta, jak ryby w akwarium, zdumione tym, co dzieje się po drugiej stronie błękitnej szyby. A ci co nie oddali głosu? Zachowali zdolność artykulacji i teraz śmieją się, piszczą, prychają, komentują, krzyczą, ryczą z uciechy lub złości, że nie wygrał ten, co powinien.
Niepokój wśród niektórych osób wzbudza też to, że gdy oddają swój głos, kandydatom rosną słupki. Mogą jeszcze odczuwać pewną radość, jeśli rosną wysoko – niemal każdy jest zadowolony, gdy wie, że jego udział w jakimkolwiek przedsięwzięciu przyczynił się do sukcesu. Gorzej, jeśli słupek ledwo drgnie lub – to już całkowita katastrofa – balansuje na granicy złudzenia optycznego (vide Kornel Morawiecki – niby dostał jakieś głosy, a jakoby ich nie było). Po co zatem inwestować w tak niepewne przedsięwzięcia? Po co ryzykować, że oddany na wybranego kandydata głos okaże się – w skrajnym przypadku – jedynym? Wstyd! Oczywiście wewnętrzny, przed samym sobą, czyli najgorszy.
Do brania udziału w wyborach trzeba zachęcać. Czasami jednak namawianie do tej aktywności przynosi efekt przeciwny od zamierzonego. Bywa że jakiś gorliwy społecznik, mając jak najlepsze intencje, wykorzystując media, radośnie zakrzyknie do ludzi: „Polacy do urn!”. Wtedy to już zaczyna się popłoch kompletny. Zapasy na niedzielę, drzwi zamknięte, zasłonięte okna lub ucieczka poza miasto, najlepiej w tereny odludne. Jak tu iść do lokalu wyborczego? Każdy chce jeszcze trochę popatrzeć na ten świat. Tak ma to wyglądać? Nie dość, że wyzbywa się człowiek głosu, to jeszcze wrzuca go do urny. Symboliczny pogrzeb. Niemal samobójstwo.
Szkoda, że nasze słownictwo wyborcze krąży w rejonach utraty, grobu i wytresowanego psa. Można inaczej. Nie ma sensu przyprawiać wyborom ponurej gęby. Trzeba odwrócić to myślenie na lewą (prawą) stronę. Podczas wyborów nie oddaję głosu. Niczego się nie pozbywam, nie tracę. To moment, w którym zabieram głos, czyli biorę w posiadanie, zyskuję możliwość dowolnego dysponowania nim – wypowiadam się w dyskusji, włączam się do rozmowy powszechnej i jestem traktowany na równi z każdym innym, kto przystąpił do tej swoistej wymiany poglądów.
Mój głos nie jest głośniejszy ani cichszy od żadnego innego. Jeśli jestem uparty, znudzony, zniesmaczony lub średnio zainteresowany wydarzeniami politycznymi i kandydatami (z jakiegokolwiek powodu) również mogę się wypowiedzieć – skreślając wszystkich lub nikogo, dając upust swoim potrzebom artystycznym poprzez ozdobienie karty interesującymi wzorami, pisząc (pod wrażeniem ogólnonarodowej polityki zgody i miłości) na karcie wyborczej: B.K. kocha J.K. – można nawet te, tak pasujące do siebie, inicjały otoczyć ślicznym sercem przebitym strzałą. Można, wierzę w ludzką pomysłowość. Jeśli ktoś inaczej nie może, nie jest w stanie zachować dla siebie swojego nadąsania i zacietrzewienia, niech już napisze to swoje: „złodzieje”, które i tak mruczy pod nosem, gdy ogląda w telewizji wiadomości. Wszystko można, dlaczego nie, ale moim zdaniem, jeśli zabiera się głos w dyskusji, lepiej wypowiedzieć się na temat. Poza tym, co chyba najważniejsze – raz zabrany głos, uprawnia do prowadzenia dyskusji na dany temat przez kolejne dni, miesiące i lata. Trudno wypowiadać się o czymś, w czym nie brało się udziału, okazując temu wydarzeniu rozleniwioną lub pogardliwą obojętność.
W poprzednią niedzielę w lokalu wyborczym zabrałem głos. Dbam o niego, pielęgnuję, nie daję mu się wyczerpać w niepotrzebnym krzyku. Zbieram siły na drugą turę. Wtedy zabiorę go po raz drugi. Tak silny głos wystarczy mi na dyskusję, krzyk, kpinę i śmiech. Będę miał go dość długo. Do kolejnych wyborów.
* Grzegorz Bogdał, absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim.