Joanna Kusiak
Warszawa: Peryferie nagrzanego miasta
Dopiero niedawno miasto rozgrzało się na tyle, by w powietrzu czuć było charakterystyczny zapach lata w Warszawie. Trudno powiedzieć, czym dokładnie pachnie letnia Warszawa – oczywiście, można rozpoznać tu nuty topniejącego asfaltu, świeżo skoszonej trawy, spalin, kwitnących lip i spoconych w środku i na zewnątrz autobusów przegubowych. Jako całość kompozycja ta nie daje się jednak zredukować do swoich składników i pozostaje specyficznie warszawska, tak jakby rozgrzane miasto wydzielało swoje własne feromony, którymi jednych odstrasza, a innych przyciąga. I gdy pierwsi pospiesznie opuszczają Warszawę i jadą na urlop, inni, idąc przerzedzonymi ulicami Śródmieścia, raz po raz unoszą nieco nos, by wciągnąć letnie warszawskie powietrze pachnące, jak to zwykle w Warszawie bywa, nie pięknie, ale obiecująco.
W upalnej, lipcowej Warszawie, w przedpołudnia wolne od pracy ciała zalegające w kawiarnianych ogródkach i na (nowych! świeżo usypanych!) nadwiślańskich plażach nabierają leniwego ciężaru. Lżejsze od ciał myśli zaczynają nad nimi krążyć niczym brzęczące muchy pod żyrandolem. Nuda. Miejska nuda jest, jak pisał Benjamin, szarym kocem na kolorowej podszewce, w który spowijamy się marząc. Z zewnątrz nijaka, wewnątrz nieporównywalnie barwniejsza od wszystkiego, co na zewnątrz uchodzi za interesujące. Latem ogląda się miasto, jak wzór na dywanie, analizowany podczas nudnego rodzinnego obiadu. Latem zaczynamy nie tylko widzieć, ale i kontemplować miasto. Odkrywamy urok przypadkowych szczegółów, poezję miejskich nazw, przykurzony romantyzm zmaterializowanych, choć niezrealizowanych aspiracji.
Nie ma lepszego momentu, by wziąć rower i pojechać tam, gdzie – jak się powszechnie a niesłusznie uważa – nie ma nic. Na przykład na Zacisze. Trudno się na początku zdecydować, czy zacząć zwiedzanie raczej od strony zachodniej (na przykład na rogu ulic Seledynowej i Samarytanka), czy może pojechać od razu na Lewicpol, do ruin XIX-wiecznego carskiego fortu. W czasach wojny rosyjsko-pruskiej Warszawa miała być twierdzą. Pierścień fortyfikacyjny składał się z osiemnastu budowli po obu stronach Wisły. Ciekawe, że niemal w tym samym rozmieszczeniu co carskie forty powstawały warszawskie hipermarkety. Na mapie niemal przy każdej ruinie fortu widać Media Markt czy Auchan (Fort Wola nawiązał nawet bezpośrednio do nazwy). Także zgubiwszy się na w bródnowskim lesie w poszukiwaniu ruin (być może na przedłużeniu ulicy Malborskiej, próżno jednak szukać tabliczek), można dojść nad mały kanał z (wystarczająco odległym) widokiem na tyły wielkiego marketu budowlanego albo do ogródków działkowych. Wraca się potem na Zacisze przez nowe apartamentowce i tereny dawnych wykopalisk przerobione na ścieżkę edukacyjną.
W letnim upale dobrze jest porównywać tynki i dekoracje na fasadach szeregowców na ulicy Mroźnej. Nieco dalej, w okolicach ulicy Rolanda rządzi niestety plastikowy sajding (myślę o Saracenach stacjonujących w domach, w których pelargonie kwitną na tle białego sajdingu i o niewiarygodnie długiej śmierci hrabiego Bretanii). Na rogu Penelopy i Antygony króluje gigantyczny skalniak otoczony lekką białą siatką, prawdopodobnie ze wspomnianego marketu. Na Blokowej, gdzie nie ma ani jednego bloku, można zrobić przerwę w weneckiej pizzerii, reklamowanej gigantycznym zdjęciem z gondolą, by potem znów zanurzyć się w poezję peryferyjną.
„O – pisał Tyrmand – peryferie warszawskie! Jakże kocham waszą pełną groźnego wdzięku brzydotę. Tylko wielkie metropolie posiadają peryferie, zwykłe miasta mają przedmieścia”. Krążąc po warszawskich peryferiach, przestajemy mieć głupie wątpliwości, czy to Warszawa, czy nie Warszawa, chociaż z Lewicpolu nawet nie widać Pałacu Kultury. Specyfika wielkomiejskich peryferii polega zarówno na ich materialnej powtarzalności, jak i na specyficznej poetyce detalu. Na oko wydaje się, że dane peryferie mogłyby być peryferiami innego centrum. Może. Jasne jest jednak, że centrum Warszawy nie istniałoby bez warszawskich peryferii i że nie da się zrozumieć miasta, poruszając się wyłącznie między Mokotowem a Żoliborzem. Dopiero wróciwszy z Lewicpolu, śpiesząc na wieczorny koncert albo letnie kino w parku, kiedy Warszawa stygnie w zapadającym zmierzchu, zaczynamy wyodrębniać z jej zapachu całkiem nowe nuty, które wcześniej uchodziły naszej uwadze jako coś niezrozumiałego. I, kto wie, może lipcową nocą, wracając po pijaku z Placu Zbawiciela albo z Chłodnej, tym razem nie oprzemy się powracającej pokusie, by wsiąść do nocnego autobusu jadącego i zobaczyć wschód słońca na pętli Skarbka z gór.
* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 78 (28/2010) z 6 lipca 2010 r.