Michał Krasicki
Mówiąc otwarcie. Relacja subiektywna
„Mój drogi, u nas nie mówi się tak ostro”
Gustaw Herling-Grudziński,
Podróż do Polski, 8-31 maja 1991
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku!
Jeżeli w katastrofie smoleńskiej straciłaś lub straciłeś bliską Ci istotę, proszę!, nie czytaj dalej moich słów, bo nie są dla Ciebie. Niczego godnego Twej uwagi nie dowiesz się z nich. Nie chcę pogłębiać Twojego cierpienia. Jestem wobec niego bezradny. Twoja strata jest rzeczywista, bo doznajesz zarazem miłości i bólu. Ja natomiast przemawiam z punktu widzenia tej nierzeczywistej sfery, pustej i jałowej w gruncie rzeczy, która zwie się wyobraźnią zbiorową, a którą najsilniej obecnie kształtuje przekaz medialny.
Ty Czytelniku, który podążasz ze mną dalej, przeczytaj, proszę, spokojnie poniższe słowa. Wstrzymaj się, jeśli możesz, do końca ze swoją oceną. Jesteśmy wszyscy skłonni wybaczać sobie i swoim politycznym przedstawicielom rzeczy, których nie chcemy wybaczyć swoim przeciwnikom. Być może tak już jesteśmy skonstruowani i taka jest cena życia w społeczeństwie. Dlaczego jednak nie mielibyśmy od czasu do czasu przyjrzeć się sobie odważnie, z uwagą, krytycznie? Czy nie warto czasem powiedzieć rzeczy, o których inni taktownie milczą, by oczyścić z chmur ciemniejące na horyzoncie niebo?
* * *
Byłem w pobliżu włączonego telewizora, kiedy spiker przekazał pierwszą wiadomość o strasznym wypadku pod Smoleńskiem. Zaskoczony, próbowałem ogarnąć umysłem i w ogóle całym sobą podany przez dziennikarza fakt. Wiadomość wprawiła mnie w stan podobny do osłupienia. Przez chwilę nie wiedziałem, co z nią, co ze sobą począć. Zapewne szybko zmieniłem program na inny, by się upewnić, czy przypadkiem jakiś złośliwy demon nie wprowadza mnie w błąd. Nie! To wydarzyło się naprawdę.
Patrzyłem i słuchałem kolejnych komunikatów. Nieruchomo tkwiłem przed telewizorem pochłonięty oczekiwaniem na nowe informacje, nowe elektryzujące bodźce, ledwo zdając sobie z tego sprawę. „To już słyszałem…” lub „widziałem…” – zauważałem co pewien czas. Odwracałem się wtedy od ekranu, mniej lub bardziej zawiedziony, próbowałem ochłonąć, zebrać myśli. Wychodziłem wtedy do innego pomieszczenia. Podczas tych niedługich przerw, kiedy zajmowałem się sobą, doznawałem więcej plącząc się wśród nadmiaru pytań, na które nie mogłem znaleźć odpowiedzi.
„Rozbił się samolot” – myślałem – „z prezydentem Polski, z jakąś niewiarygodną liczbą ludzi reprezentujących publiczną władzę na pokładzie! Co to znaczy, że się rozbił, że oni się rozbili?! Co to znaczy dla mnie?! Czym to jest dla wspólnoty, do której należę?!”
„Skąd nagle tyle niesprecyzowanych emocji i wahań? Skąd ten tłumiony smutek i podniecenie? Coś mi odjęto? Coś się dla mnie skończyło? Dlaczego się zmartwiłem? Czy między wspólnotą i mną istnieje znak równości? Albo, czy ofiary tego wypadku nie są także zwykłymi ludźmi? Dlaczego miałoby mnie to tak bardzo obchodzić? Przecież nikogo z nich osobiście nie znałem! To wszystko nie ma sensu.”
„Oni nie żyją…” – napominałem siebie. Lecz zaraz dodawałem: „Już nie żyją! Wszystko skończone. Nikt nie cierpi fizycznie, nikt nie umiera w bólach…Na szczęście! Nie widzę porzuconych ciał, absurdalnie i boleśnie osamotnionych. Nie widzę krwi. W telewizji tego wszystkiego nie można zobaczyć. Ten rozerwany wrak, te skłębione szczątki wryte w ziemię i rozsypane wszędzie wokół – czy to jeszcze coś znaczy?” – zapytywałem siebie. „Nic już nie można zrobić.”
„Ten ciężar w środku, skąd się wziął? Czy jestem czemuś winny? Za coś odpowiedzialny? Czy mogłem czemuś zaradzić? Ja też umrę i, kto wie!, może na koniec będzie mi trudniej niż im… Właściwie dlaczego wstrzymuję oddech? Po co to całe napięcie?! Przecież nie będę udawał przed sobą – zagłębiając się tym samym we własny, jałowy ból istnienia – że ta tragedia jest także moją tragedią! To nie są moi bliscy! Ludzie giną, umierają codziennie, a każda śmierć – jak mawiał Marek Edelman – jest taka sama…Tylko ci, co przeżyli i nadal kochają, znają słowo „katastrofa”.”
* * *
Potem (a może jeszcze w trakcie tego chaotycznego zmagania się z własnym sumieniem) doświadczyłem jeszcze czegoś innego. Byłoby z mojej strony hipokryzją pominąć to, co zaraz powiem, z lęku przed opinią publiczną. Czy nie zranię jednak tych, którzy „przeżyli i nadal kochają”? Mam nadzieję, że zgodnie z moją prośbą nie podjęli się lektury tego tekstu. Piszę, żeby zrozumieć, a nie, by utwierdzać się we własnych racjach lub politycznych wyborach. Interesuje mnie stan oderwania, w którym żyję ja i być może także Ty, Czytelniku.
* * *
W którymś momencie naszła mnie nagle nieodparta myśl, że już nigdy w zasięgu mego wzroku nie pojawi się Lech Kaczyński… Nie będzie także tych kilku małych-wielkich ludzi z jego otoczenia, budzących we mnie niepokój i żywy, choć podskórny, lęk. Ubyło kilku ludzi, którzy rościli sobie publicznie prawo do mojej osobistej, niełatwej wolności, którzy potrafili czasem wszystko odwrócić do góry nogami, wypaczyć, zinterpretować na swoją korzyść, w szczególności rzeczywisty sens własnych nieprzyjemnych słów w rodzaju: „My stoimy tu, gdzie wtedy, oni [czyli ja] tam, gdzie stało ZOMO” (chociaż kto inny to powiedział)! Nie będzie ich w polityce, w moim codziennym bytowaniu i to nie ja się ich pozbyłem! Odeszli sami. „Przecież już nie cierpią…”
Źle to o mnie świadczy, ale na swój sposób poczułem jakby ktoś odjął mi ciężar, na który wcześniej nie zwracałem uwagi. Zaślepiony wewnętrznym przeżyciem nie pamiętałem w tym momencie o innych ofiarach wypadku, nie myślałem też o każdym z osobna polityku PiS-u czy urzędniku kancelarii prezydenckiej. W telewizji, tak jak i później, mówiono głównie o głowie państwa i jego współpracownikach. Reagowałem odruchowo na to dziwne w gruncie rzeczy zawężenie dziennikarskiej relacji, chociaż skądinąd zrozumiałe z uwagi na polityczny wymiar katastrofy.
To niskie, choć chwilowe, uczucie satysfakcji, w pewnym stopniu zautomatyzowane, powracało do mnie w ciągu dnia jeszcze kilka razy i w końcu ulotniło się. Odezwał się w nim, jak sądzę, głęboko ukryty odruch nienawiści i pogardy, uczuć na co dzień raczej nieobecnych w mojej świadomości. Skąd się ten odruch wziął? Mam pewną hipotezę. Ilekroć słyszałem z ust polityka PiS słowa bezsprzecznie dla mnie nieprawdziwe, niesprawiedliwe lub pozbawione zwykłej ludzkiej przyzwoitości, doznawałem upokorzenia. Doświadczałem wtedy bezsilnej złości, bo nic nie mogłem poradzić na obecność w mediach, w moim kraju mowy oraz postaw, które miały mnie i wszystko, co kocham, w pogardzie.
Ktoś, kto publicznie wypowiada, nie poparte faktami lub pozbawione racjonalnego uzasadnienia, negatywne opinie o swoich politycznych przeciwnikach, tak naprawdę nie wyrządza im wielkiej szkody. Rani natomiast i obraża masy obywateli, którzy sympatyzują lub utożsamiają się z nimi. Swoim zachowaniem pokazuje, że jednych i drugich nie szanuje. Nie uważa bowiem za stosowne przekonywać słuchaczy do swoich racji. Wystarcza mu, że jego opinia spodoba się określonej, skłonnej go poprzeć kategorii osób. Robi to całkowicie bezkarnie, bo wymóg zachowania obiektywizmu, a może czasem i strach, zabrania dziennikarzom jednoznacznie oceniać uzyskane na gorąco wypowiedzi.
Oczywiście nie każdemu politykowi PiS-u zdarzało się wypowiadać we wspomniany sposób, a i w innych ugrupowaniach mieliśmy tego niejeden przykład. Wystarczy jednak, że raniące słowa ciągle powracały na usta niektórych ludzi reprezentujących tę partię. Kiedy mówili, najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z tego, że przynoszą one hańbę ich własnym wyborcom, hańbę Polakom, na których przecież najbardziej im zależy. Dlaczego hańbę? Bo zasiewali, chcąc nie chcąc, w sercach milionów obywateli lęk, pogardę i nienawiść do własnych zwolenników. Z kolei we własnych zwolennikach wzbudzali poczucie, że są rzeczywiście pogardzani.
Chociaż wielu wyborców PiS nie przyznałoby się do tego, sądzę, że słowa popieranych przez nich polityków wywoływały w nich samych wstyd. Ten wstyd pokryty był jednak pewnością siebie bijącą z tonu wypowiedzi i zachowania mówców. Wstyd taki jest zaczynem gniewu, który ostatnio znowu mieliśmy okazję oglądać, obserwując małą grupkę ludzi broniących krzyża przed pałacem prezydenckim. Dlaczego tak agresywnie reagowali oni na kamerę telewizyjną? Może właśnie dlatego, że się wstydzili swoich czynów i reakcji, dlatego, że bali się opinii całkowicie nieznanej im i obcej większości społeczeństwa. Sam – a wiem, że nie jestem przypadkiem odosobnionym – doznawałem nieraz zażenowania i wstydu słuchając tzw. „pisowców” (innych polityków także). Tak jakbym to ja mówił rzeczy godne potępienia…
* * *
Bardzo szkoda mi tych osób nielubianych przeze mnie a tragicznie zmarłych na smoleńskiej ziemi. Naprawdę współczuję ich bliskim. Nie mogę ich jednak opłakiwać, a niektórym zapomnieć, jak jeszcze niedawno zachowywali się publicznie. Tak naprawdę nie wiele o nich wiem. Nie poznałem ich osobiście. Nie wiem, jacy byli na co dzień, jacy byli dla swoich rodzin i przyjaciół. Ich dobre strony nie były lub nie są mi wiadome, a na pewno nie doświadczyłem ich w bezpośrednim kontakcie. Wiem tylko, jacy byli, kiedy przemawiali do wszystkich za pośrednictwem mediów.
Znawcy ludzkich dusz podpowiadają, że ludzie, którzy na zewnątrz – w stosunku do innych lub ogólnie w życiu publicznym – tworzą negatywną atmosferę, chowają w swoim sercu lub utrzymują w kręgu najbliższych osób, sferę uczuć skrajnie odmiennych. Ich zachowanie, czasem jawnie wrogie, jest formą obrony przed światem ludzi, który – są o tym przekonani – chce ich zguby. Bronią tego, co dla nich najdroższe, a co uważają za prawdziwe i zbawienne dla wszystkich dobro, skryte niczym skarb w ich samotnych duszach; dobro, które zajaśnieje i objawi się ludziom, kiedy tylko walka z tkwiącym w nich złem zostanie wygrana…
Chciałbym czasem spotykać się i rozmawiać z nimi w tych szczególnych chwilach, kiedy są otwarci, życzliwi, wyrozumiali i spokojni. Przekonywałbym ich, że lęk, u każdego trochę inny, jest naszym wspólnym doświadczeniem, że inne widzenie świata wynika z okoliczności i warunków życia, na które, zarówno ja jak i oni, mieliśmy wpływ ograniczony, że różnić się jest losem człowieka, a nie jego przekleństwem. Że ulepieni jesteśmy z tej samej ziemskiej gliny.