Joanna Kusiak

Berlin: pięść i szczotka. Dialektyka pamięci

Sama zaciśnięta kamienna pięść Ernsta Thälmanna ma prawie metr wysokości. Pomnik przedwojennego komunisty stoi w berlińskiej dzielnicy Prenzlauer Berg, w środku osiedla-parku nazwanego jego imieniem. Thälmanna otacza wieniec drzew, który z kolei otoczony jest koroną wysokich punktowców z wielkiej płyty. Thälmann ma za sobą komunistyczną flagę (zapewne czerwoną, choć kamienną), a na twarzy i piersiach ślady strzałów z karabinów do gry w paintball. Monstrualny postument pokryty jest kolorowym sprayem. Nad kamiennym napisem „Rote Front” widnieją też inne. Gigantyczne stadionowe reflektory oświetlające pomnik wyłączono. Granitowy postument jest bardzo wygodny, a latem – ciepły. Dookoła leżą porozrzucane butelki. „Na Thälmannie” pije się piwo i jeździ na deskorolkach. W zeszły piątek, jak co roku, pod starannie umytym gigantem rozstawiono czerwone flagi, na podium ustawiono mikrofon, a na lewo od podium stoisko z herbatą i chlebem ze smalcem. Wbrew pozorom nie była to jeszcze jedna historyczna rekonstrukcja, ale rozgrywana całkowicie w teraźniejszości inicjatywa polityczna – upamiętnienie dnia rozstrzelania Thälmanna przez faszystów.

W Berlinie i Niemczech Wschodnich nie zburzono większości socjalistycznych monumentów – trochę ze względu na złożoną historię upadku muru i całych Niemiec, trochę dlatego, że nie wypadało robić „czystki”, jakkolwiek by się ona nie miała przejawiać. Wreszcie, wyburzenia pomników nie chcieli sami obywatele. O Ernście Thällmanie, przedwojennym komuniście i kontrkandydacie Hitlera w wyborach, ktore ten ostatni wygrał, można powiedzieć, że w pewnym sensie został ofiarą obu reżimów. Rozstrzelany na osobiste życzenie Hitlera w 1944 roku w Buchenwaldzie (Stalin nie wstawił się za nim – choć znał go i mógł to zrobić), w Niemieckiej Republice Demokratycznej stał się łatwą do wykorzystania figurą heroiczną, wokół której partia projektowała swoją bieżącą ideologię, nie dbając o spójność. Jak podają źródła, po opublikowaniu projektu pomnika do Ericha Honeckera zadzwoniła kobieta, która znała Thälmanna osobiście z czasów powstania w Hamburgu, skarżąc się, że projekt nie ma nic wspólnego z „naszym Teddym”, który „zawsze miał kontakt z ludźmi i nigdy nie oddzieliłby się od nich tak, jak na tym modelu, na którym patrzy do góry”. Dzisiejszy Thällmann w pewnym sensie jest „bliżej ludzi”, gdy rozbije mu się na nosie kulka z białą farbą, bo traci wtedy nie tylko wiele ze swojej nieironicznej powagi, lecz także wszelkie osobiste zasługi, przez co staje się bezbronną karykaturą politycznej przemocy.

W kwietniu 2000 roku dwudziestu ochotników w wieku od 18 do 75 lat, wyposażonych w szczotki, gąbki i aceton (kupione za zebrane wcześniej pieniądze), po raz pierwszy umyło pomnik. Inicjatywa Thälmann Aktionsbündnis (Sojusz Thälmanna), została założona przez kilka komunistyczno-lewicowych stowarzyszeń i partii (również tych bezpośrednio nawiązujących do NRD – w tym Freie Deutsche Jugend, Kommunistsche Partei Deutschlands) oraz Stowarzyszenie Prześladowanych przez Reżim Nazistowski. Od tego czasu pomnik został umyty ponad trzydzieści razy, za każdym razem na urodziny Thälmanna (16 kwietnia) i w rocznicę jego tragicznej śmierci (18 sierpnia). Najdłużej pomnik pozostał czysty osiem dni, najkrócej – kilka godzin. Thälmann jest na zmianę czysty i brudny. Uroczystości upamiętniające, choć nie są rekonstrukcjami, przypominają nieco komunistyczny skansen. To śpiewanie politycznych piosenek o prostych, emocjonalnych tekstach czy wygłaszanie przemówień i odczytywanie dawnych pism Thälmanna, w których słowa „Lenin” i „Partia” używane są tak, jakby cała druga połowa XX wieku nigdy się nie wydarzyła i nie obciążyła ich niewygodnymi znaczeniami. Wiek uczestników (nie licząc kilku ciekawskich gapiów, stojących wyraźnie z boku) najczęściej oscyluje wokół sześćdziesiątki. Garstce działaczy udało się zorganizować politycznie i przekonać do swoich idei miasto, które od trzech lat finansuje doroczne mycie pomnika.

Niezburzony pomnik znakomicie oddaje naturalną dynamikę Berlina. Miasto wciągnęło go do swojego zwykłego rytmu, w którym jest on zarazem wygodnym materialnym obiektem, płaską ścianą do graffitti, komfortowym siedziskiem, miejscem spotkań i przestrzenią zmaterializowanej dyskusji o pamięci, która nie została zawłaszczona przez żadną ze stron. Miejsce żyje życiem miasta, w którym ścierają się poszczególne interesy.

Podczas rozmowy z komunistami przemawiającymi pod Thällmanem, a wcześniej z grafficiarzami, najbardziej poruszona byłam całkowitym brakiem agresji. Mimo zaangażowania we własne działania, wszyscy jakoś godzą się z tym, że miejsce za kilka dni przejmie ktoś inny. Nie ma pomysłów zatrudnienia ochroniarzy ani inicjatyw zburzenia pomnika. Na obrzeżach oficjalnych dyskursów, daleko od Bramy Brandenburskiej, na osiedlach i w dzielnicach mieszkaniowych politykę pamięci reguluje nie rząd ani urząd miasta, ale samo Miasto. Ukazując jej wewnętrzne pęknięcia, Miasto, zamiast statycznie upamiętniać, utrzymuje przeszłość przy – mniej patetycznym, ale o ileż prawdziwszym – codziennym miejskim życiu.

* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 85 (35/2010) z 24 sierpnia 2010 r.