Szanowni Państwo, wracamy dziś do tematu o strachach prawicy, który rozpoczęliśmy dwa tygodnie temu tekstami Bronisława Łagowskiego, Małgorzaty Tkacz-Janik i Krzysztofa Kłopotowskiego. Temat „Czego boi się prawica?” jest częścią publicystycznego projektu, do którego należały również obie dotychczasowe części tematu „Czego boi się lewica?”. Wśród dzisiejszych tekstów znalazł się wywiad z Wiesławem Chrzanowskim, który mówi Karolinie Wigurze o tym, iż „kierownictwo Kościoła nie ma już dziś tego autorytetu, którym dysponowało kiedyś”, a współczesną polską prawicę stara się ocenić z perspektywy osoby fundującej jeden z jej nurtów. W „Temacie tygodnia” Andrzej Mencwel stawia mocną tezę o niezdolności polskiej prawicy do stworzenia całościowej wizji politycznej. Zauważmy, że w jego słowach dziwnie pobrzmiewają argumenty, które jeszcze kilka tygodni temu podnosili Michael Hardt czy Dimitris Tsarouhas – pod adresem lewicy. Z kolei Maciej Gdula zauważa, iż prawica, zarządzając strachem, odwołuje się do trzech kwestii – podrzędności, demografii i mniejszości. Autor, rozwijając tę myśl, sądzi jednak, że zarządzanie strachem przez prawicę traci moc. Rafał A. Ziemkiewicz zastanawia się nad tym, na ile można uznać, iż lewica boi się „ciemnego ludu”, prawica „wykorzenionych elit”. Autor – prowokuje do polemiki – tezą o „postkolonialności” Polski i wynikającymi z niej podziałami na polskiej scenie politycznej. Wreszcie Marceli Sommer – proponuje odmienną spojrzenie na lęki prawicy: analizuje „PiS” w porównaniu z prawicą zachodnioeuropejską. Jego zdaniem, lęki prawicy w Polsce zaczęły właśnie stawać się rzeczywistością. Czy to prawda?
Przed nami znów wachlarz diametralnie odrębnych przekonań, które razem można przeczytać wyłącznie na łamach „Kultury Liberalnej”. Odmienne propozycje dla jednego kraju – zapraszamy do lektury i samodzielnego wyciągania wniosków!
Redakcja
1. WIESŁAW CHRZANOWSKI: Platformersi, pisowcy i abominacje [Fragment wywiadu z zakładki „Pytając”]
2. ANDRZEJ MENCWEL: Boks na skróconym dystansie
3. MACIEJ GDULA: Zarządzanie strachem i lęki prawicy
4. RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ: Polska tubylców i kreoli
5. MARCELI SOMMER: Dwie prawice
* * *
Platformersi, pisowcy i abominacje [Fragment wywiadu z zakładki „Pytając”]
Dziś mogę wypowiadać się jako osoba zupełnie bez politycznego „przydziału”. Nie jestem ani „platformersem”, ani „pisowcem”. Chociaż jedno i drugie znam, a styl działania niektórych polityków budzi we mnie abominację. Zacznijmy jednak od tego, że w nawiązaniu do klasycznego podziału lewica-prawica, który na świecie i w Polsce powoli odchodzi do przeszłości, mówi się u nas o dwóch partiach prawicowych: PiS i PO. Jednak gdy przyjrzymy się bliżej, żadna z tych partii nie jest prawicowa sensu stricto.
[…] PiS zmienia swoje oblicze, zależnie od aktualnej sytuacji przedwyborczej. Na przykład w 2005 roku przeciwstawiło się, jako partia propagująca solidarność, liberalizmowi ekonomicznemu PO. Można oczywiście dyskutować, czy to są rzeczywiste sprzeczności, ale myślę, że społecznie w dużej mierze było to tak odczytane i że PiS dużo na tym zyskało. Partia Jarosława Kaczyńskiego dryfuje też od lat w kierunku populistycznym: chodzi o nawiązanie skutecznych związków z ojcem Rydzykiem, który – choć sam buduje koncern – swoją retorykę opiera głównie na ludziach ubogich, na tak zwanych moherowych beretach. PiS stara się też przyczepić PO łatkę partii ludzi bogatych. Właściwie jedyną kwestią, w której PiS dysponuje legitymacją prawicową, jest polityka historyczna. Lech Kaczyński miał tu swoje popularne osiągnięcia w postaci Muzeum Powstania Warszawskiego. Ja osobiście, chociaż należę do ludzi, którzy są pełni podziwu dla patriotyzmu powstańców – sam zresztą w ich zrywie uczestniczyłem – to jednak ocenę polityczną Powstania mam skrajnie krytyczną. Efektowna polityka patriotyczna Lecha Kaczyńskiego była dla mnie zresztą w ogóle trudna do zaakceptowania, bo opierała się na stronie emocjonalnej, a nie na chęci budowania racjonalnej myśli politycznej.
* Wiesław Chrzanowski, profesor nauk prawnych, adwokat, żołnierz Armii Krajowej, powstaniec warszawski, polityk, twórca ZChN, poseł i marszałek Sejmu I kadencji, senator IV kadencji, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego.
* * *
Boks na skróconym dystansie
Czy prawica w Polsce czegoś się boi? Z pewnością tak. Zacznijmy jednak od innego problemu, który z pytaniem „Kultury Liberalnej” wiąże się – pozornie – jedynie pośrednio. Otóż – by użyć formuły Jerzego Giedroycia – prawica unika spójnej wizji politycznej. Odmawia myślenia w szerszych perspektywach ideowych i czasowych, poprzestaje na doraźnym programie politycznym. Mam na myśli przede wszystkim polityków PiS, chociaż nie tylko – także cały związany z tą partią odłam społeczny, który trwa zapeklowany w swojej konserwie. Jakąś pracę wykonują co prawda środowiska takie, jak „Teologia Polityczna” czy Ośrodek Myśli Politycznej z Krakowa, wątpię jednak, by były one zdolne otworzyć tę konserwę.
Prawica na przykład zawzięcie powtarza, że należy chronić tzw. tradycyjną rodzinę. Gdy przyjrzymy się jednak tej obronie bliżej, okaże się, że mamy do czynienia z myśleniem anachronicznym. Bo cóż to znaczy „bronić rodziny” w społeczeństwie, którego ruchliwość pod wszelkimi względami, także kontynentalnym i globalnym, ulega coraz większemu przyspieszeniu? Czyżby chodzi o to, aby bronić rodziny wielopokoleniowej? Jeśli tak, to dlaczego nie słyszymy nic o tym, w jaki sposób stworzyć dla niej odpowiednie warunki mieszkaniowe i materialne? A może chodzi tylko o rodzinę nuklearną? Czy możemy jednak wtedy mówić o rodzinie „tradycyjnej”? Ten przykład można, jak sądzę, ekstrapolować na inne dziedziny życia społecznego – na przykład relacje między biednymi a bogatymi, pracobiorcami i pracodawcami, wykluczonymi i uprzywilejowanymi itp.
Byłoby naprawdę ważne, gdyby w odniesieniu do tych lub podobnych tematów – zwłaszcza dotyczących podziałów społecznych w Polsce – polska prawica była zdolna tworzyć spójną wizję, taką, z którą można byłoby pożytecznie dyskutować. Dobrze byłoby wiedzieć, czy jest to wizja społeczna egalitarna czy elitarna, bo nawet w tym nie sposób się upewnić. Tymczasem cała energia idzie w dyskusje zastępcze lub przypadkowe: o krzyżach i pomnikach przeważnie. Służą one wyłącznie nieustannemu – mówiąc językiem ringowym – skracaniu dystansu problemowego. A w konsekwencji – jałowości myślowej, wyklinaniu i wyzwiskom.
Ponadto prawica rozprzestrzenia bezustannie swoistą psychozę osaczenia. Mamy się obawiać różnych zamaskowanych „czerwonych”, „różowych”, słyszymy: „to oni zmówili się w Magdalence” lub nawet: „zmówili się już wcześniej, w Stoczni Gdańskiej”. Ta atmosfera likwiduje całą problematykę historyczną, społeczną, gospodarczą, polityczną wraz z istotnymi pytaniami o to, na przykład, jak znaleźć polską drogę modernizacyjną i czy możliwa jest „trzecia droga”? Nie istnieje przestrzeń, w której te ważne kwestie i pytania można byłoby otwarcie stawiać. Liczę, że zmieni to lewica.
Teraz możemy wrócić do pytania wyjściowego. Czego boi się prawica? Cała tak nazwana przeze mnie sytuacja: ograniczony ring, boksowanie na skróconym dystansie, wyprowadzanie ciągle tych samych ciosów, służy unikaniu problematyki naprawdę poważnej, przesłania lęk przed nią. To jest lęk przed ujawnieniem smutnej prawdy: otóż prawica w Polsce jest – wbrew pozorowi opiniotwórczej mocy – ideowo, intelektualnie jałowa. I tę jałowość, świadomie lub bezwiednie pragnie zasłonić. A ponieważ przeżywanie zagrożeń i ich maksymalizacja mają w Polsce głębokie korzenie historyczne, łatwo trafiają one w pewne środowiska i wypełniają miejsce, w którym mogłaby odbywać się praca ideowo-wizyjno-intelektualna.
* Andrzej Mencwel, wykładowca historii i antropologii kultury, eseista, krytyk, publicysta.
* * *
Zarządzanie strachem i lęki prawicy
Nie mogę zacząć jakby nigdy nic i pisać o prawicy, nie odnosząc się do dyskusji o strachach lewicy, jaką sprowokowały teksty opublikowane przez „Kulturę Liberalną” kilka tygodni temu. Podzielałem irytację Cezarego Michalskiego na wydźwięk tych tekstów i wiele bym nie dodał do jego argumentów, ale muszę napisać kilka zdań, bo KL reakcjami na jego głos brnie w obronę sprawy beznadziejnej. Nie chodzi o dobór osób pytanych o strachy lewicy i nawet nie o to, co powiedzieli, ale sposób potraktowania tych wypowiedzi przez redakcję. Gdybym napisał, że prawica boi się zniesienia niewolnictwa, otwarcia uniwersytetów dla kobiet i zniesienia cenzusu majątkowego w wyborach (a opinie na temat strachów lewicy były tylko trochę mniej kuriozalne) to można takie bzdury wydrukować, ale nie można ich zostawiać bez komentarza. Jeśli się tak zrobi, to żadne zapewnienia o otwieraniu debaty i pluralizmie autorów nie mogą być wzięte za dobrą monetę, bo bzdury bez komentarza urastają do rangi ciekawych opinii akceptowanych przez redakcję, która je publikuje. W tak zdefiniowanej przestrzeni robi się mniej, a nie więcej, miejsca na dyskusję.
* * *
Pytanie „Czego boi się prawica?” można rozumieć na dwa sposoby – albo jako pytanie o sposób politycznego zarządzania strachem przez prawicę, albo pytanie o lęki prawicy. Zarządzanie strachem polega na umiejętnym wykorzystaniu napięć, aby przetransformować je w kapitał polityczny. Lęki mają bardziej ukryty charakter i dotyczą podstaw dominacji prawicy na polskiej scenie politycznej. Pisząc łącznie o prawicy, zdaję sobie sprawę, że upraszczam złożoną rzeczywistość, ale do prawicowych strachów i lęków będę odnosił się na zasadzie możliwie najmniejszego mianownika, który wspólny jest dla wielu postaw, środowisk i partii.
Prawica, zarządzając strachem, odwołuje się do trzech kwestii – podrzędności, demografii i mniejszości. Rozgrywanie podrzędności odbywa się przez pobudzanie namiętności związanych z realną podrzędnością Polaków wobec krajów rozwiniętych i hierarchiami funkcjonującymi wewnątrz polskiego społeczeństwa. Prawica, odwołując się do konieczności obrony interesu narodowego, opiera się na lęku przed Unią Europejską, jako tworem zdominowanym przez silnych, gdzie małe kraje występują wyłącznie w roli marionetek i obszarów wyzyskiwanych. Obraz ten nie jest zawsze nieprawdziwy. Ważniejsze jest natomiast to, że tak zarządzany lęk przed Unią, jako zagrożeniem dla narodowych interesów, sprawia, że do debaty publicznej nie przenikają problemy związane z funkcjonowaniem UE jako organizmu np. w kwestiach systemu bolońskiego w szkolnictwie wyższym, praw autorskich, zielonej energetyki czy sposobu traktowania imigrantów.
Podrzędność wewnętrzną prawica rozgrywa umiejętnie przetwarzając napięcia związane z dominacją ekonomiczną i kulturową warstwy wyższej w Polsce na lęk przed elitą wyalienowaną wobec narodu. Prawicowe propozycje polityczne wobec elit są przynajmniej ambiwalentne, bo postulatom ustanowienia elit zachowujących moralną łączność z konserwatywnym i tradycyjnym społeczeństwem towarzyszy na prawicy klasycznie postkolonialna praktyka traktowania ludzi jako ciemnej masy w kwestiach ekonomicznych.
Kwestia demograficzna to współczesny sposób opowiadania o biologicznym zagrożeniu dla wspólnoty narodowej tak, aby uniknąć oskarżeń o rasizm, nacjonalizm i myślenie kategoriami etnicznymi. W dyskursie o małej dzietności, kiedy uruchamiany jest przez prawicę podstawowe przesłanie brzmi tak naprawdę: „Polska przestanie być homogeniczna”. Chodzi o uruchomienie lęków związanych z napływem obcych i postraszenie wszystkich zainteresowanych, że niedługo mogą już nie czuć się w Polsce jak u siebie w domu. Lęk przed imigracją pozwala zakryć problem przerzucania kosztów pracy wychowawczej i edukacyjnej na rodziny we współczesnym kapitalizmie, co owocuje strategiami reprodukcyjnymi, polegającymi na odwlekaniu decyzji o posiadaniu dzieci, ograniczaniu ich liczby a nawet rezygnacji z ich posiadania.
Ostatni lęk rozgrywany przez prawicę to kwestie mniejszości. Kilka lat temu, gdy jeszcze POPiS szedł po władzę, prawica budowała swoje poparcie, rozbudzając niechęć wobec mniejszości seksualnych (PiS aktywnie, PO milcząco akceptując politykę PiS). Zakazom parad równości, wydawanym przez Lecha Kaczyńskiego, towarzyszyły wypowiedzi obsadzające gejów w roli reprezentantów cywilizacji śmierci, obcych podważających tradycyjną moralność i marginesu chcącego narzucić swoją wolę większości. Straszono gejami nauczycielami i nawet postulowano odebranie homoseksualistom prawa do wykonywania zawodu nauczyciela. Dziś gra niechęcią do mniejszości seksualnych nie odgrywa tak znaczącej roli, jak jeszcze pięć lat temu, ale wypowiedzi premiera Tuska o kastrowaniu pedofilów i odmawianiu im praw człowieka pokazują, że straszenie mniejszościami wciąż jest dla prawicy jokerem, którego można użyć, gdy zajdzie taka potrzeba.
Trzy prawicowe lęki dotyczą niekonserwatywnego ludu, utraty politycznej sprawczości i prawdziwego końca PRL. Niekonserwatywny lud wydaje się oksymoronem w Polsce, ale prawica dobrze wie, że ten lud jest realny i może pojawić się znienacka, tak jak pojawił się na początku lat 90., domagając się referendum w sprawie aborcji i tak jak pojawił się dziewiątego sierpnia pod Pałacem Prezydenckim, wyraźnie dając znać, że nie cała Polska broni krzyża. Widmo niekonserwatywnego ludu nawiedza prawicę i wtedy bardzo nerwowo mówi ona o chamstwie, hołocie, motłochu i chuliganach. Kiedy pojawia się taki lud nagle ogromną wartością stają się kompromisy zawierane w zgniłej III RP z postkomunistycznymi politykami lewicy. Prawica lęka się, że kiedyś, a nawet niedługo, będzie musiała stanąć oko w oko z tym ludem a potem powtórzyć słowa Rymkiewicza z 1995 roku i zapowiedzieć, że będzie umierać z godnością.
Lęk przed utratą politycznej sprawczości związany jest bezpośrednio z podziałem na PO i PiS. Z jednej strony partie te dominują na scenie politycznej, z drugiej coraz bardziej widoczny staje się ich dryf. PO w coraz mniejszym stopniu odpowiada na oczekiwania reform dokonywanych w duchu neoliberalnym i przekształca się w partię administrującą. PiS z kolei staje się partią żałoby i rozliczania winnych w katastrofie smoleńskiej. Prawica zaczyna dzielić się na pogodzoną z rzeczywistością i odklejoną od rzeczywistości. Jeśli prawicowe partie polityczne nie znajdą sił na wewnętrzną reformę ich perspektywy polityczne rzeczywiście nie są obiecujące.
Ostatnia kwestia, której lęka się prawica, to prawdziwy koniec PRL, bo PRL żyje i ma się dobrze jako antyteza kapitalizmu. Gdy ktoś domaga się większej równości można mu zamknąć usta stwierdzeniem, ze to już było w PRL i się nie sprawdziło. Gdy ktoś domaga się wypełniania roli państwa w gospodarce, zaraz zostanie zdemaskowany jako zwolennik centralnego planowania, które nie zdało egzaminu. Tak samo będzie gdy podniesie się kwestie praw do mieszkania, dostępu do wyższych uczelni ludzi ze środowisk pokrzywdzonych społecznie, czy planowania przestrzennego. Gdyby nie PRL, trzeba byłoby rozmawiać o kształcie budowanego w Polsce kapitalizmu, a tego prawica chce uniknąć, bo łatwiej bronić prywatyzacji, deregulacji i ograniczania roli państwa, gdy nie ma wobec nich alternatywy.
Przyglądając się dzisiejszej sytuacji, można mieć satysfakcję, że zarządzanie strachem przez prawicę traci moc, a dynamika polityczna będzie miała sporo wspólnego z jej lękami.
* Maciej Gdula, doktor socjologii, członek redakcji „Krytyki Politycznej”.
* * *
Polska tubylców i kreoli
Pojęcia prawica-lewica, tak jak je rozumiemy, odnoszą się do podziału typowego dla społeczeństw zachodnich, mającego swe początki w procesie intensywnego uprzemysłowienia i rozrostu miast w wieku XIX. Polska, znajdując się na swojej, odmiennej ścieżce historii, w procesie tym nie brała udziału, a i wcześniej jej rozwój przebiegał odmiennie − wspomnieć tu trzeba słabość miast, kluczową rolę folwarku, zdominowanie handlu i bankowości przez osobną kulturowo mniejszość („każdy szlachcic ma swojego Żyda”) oraz długotrwały ucisk i związaną z nim degenerację warstwy chłopskiej, no i oczywiście półwiecze komunistycznego eksperymentu. Uczyniło to Polskę krajem powierzchownie zmodernizowanego feudalizmu, w którym o rozumianej w sposób zachodni prawicy i lewicy trudno mówić; pojęcia te używane są w praktyce w sposób nijak się mający do politologicznych teorii.
Sens potocznie nadawany w polskiej debacie powyższym słowom najzwięźlej ujął Kazik Staszewski: „jedni mówią, że peerel była cool, a drudzy, że nie, i jedni mówią, że Boga nie ma, a drudzy mówią, że jest”. Ale kryteria stosunku do „prylu” i religijności, wyznaczające „podział postkomunistyczny”, też nie dotykały istoty sprawy. Widzimy to w ostatnich latach, gdy debatę publiczną zdołały podzielić między siebie partie, między którymi trudno dopatrzyć się zasadniczych różnic w programach, a tym bardziej w praktyce rządzenia.
W istocie odwołują się one do podziału kulturowego, a podział ten − twierdzę uparcie − jest lokalną realizacją prawidłowości rządzącej krajami i społecznościami postkolonialnymi. Jesteśmy bowiem zasadniczo podobni do innych społeczeństw, które mają za sobą doświadczenie kształtowania co najmniej kilku pokoleń w warunkach podległości.
Ów podział postkolonialny wynika z tego, że w społeczeństwie okupowanym czy skolonizowanym elita nie pochodzi z naturalnego awansu, ale z kooptacji i kolaboracji. Ma charakter „kompradorski”, co czyni jej wzajemne stosunki ze społeczeństwem splotem wzajemnych kompleksów niższości i wyższości. Ogół postrzega warstwy wyższe jako zdrajców, którzy przywilejami wynagrodzeni zostali za wyrzeczenie się własnych korzeni; warstwy wyższe postrzegają „lud” jako groźną dzicz, którą trzeba ucywilizować na wzór metropolii.
W takim podziale, który politycznie obsługują Donald Tusk i Jarosław Kaczyński, nastąpiło swoiste podzielenie się wartościami. Zwolennicy pierwszego przypisują sobie monopol na modernizację (rozumianą jako imitacja wzorców metropolii), postęp i nowoczesność, zwolennicy drugiego przejmują na wyłączność patriotyzm i tradycję. Jesteśmy w tym podziale bardzo głęboko i coraz głębiej, zważywszy, że w mentalności, pozwolę sobie to nazwać, „kreoli”, jednym z wyróżników staje się już nie, jak za czasów wyznaczania intelektualnej mody przez michnikowszczyznę, reinterpretowanie tradycji w duchu nowoczesności, ale jej agresywne odrzucenie w stylu zaprezentowanym pod warszawskim krzyżem. W mentalności „tubylców” zaś wycofanie z prób modernizacji ku narzucającej się tradycji narodowych powstań, z ich najświeższą realizacją − pierwszej „Solidarności”, rozumianej przede wszystkim jako egalitarny bunt przeciwko przywilejom władzy i odrzucenie „obcych” narodowi elit w całości.
Narzucająca się odpowiedź na pytania „Kultury Liberalnej” brzmi: lewica boi się „ciemnego ludu”, prawica „wykorzenionych elit”. Zarazem lewica żyje wiarą w historyczną nieuchronność modernizacji i w niezmienną atrakcyjność dla młodych pokoleń jej oferty symbolicznego awansu przez rytualne odcięcie się od „obciachu” polskości. Prawica zaś − wiarą w to, że na dłuższą metę powierzchowna modernizacja powieść się nie może, jak nie powiodła się już wiele razy, choć za każdym razem pociągała za sobą pewną cześć pokolenia, wykrzywiając jej aspirację w „emigrację z polskości”.
Osobiście, ponieważ, jak to ujął poeta, „wolę polskie gówno w polu niż fijołki w Neapolu”, podzielam tę drugą wiarę, czerpiąc pewność z obserwacji, iż europejski projekt modernizacyjny, którego małpowanie jest jedyną mądrością obecnego establishmentu, przesilił się już i wykazał nieskuteczność, doprowadzając bogate państwa Zachodu do słabości i stopniowego popadania w cywilizacyjne zapóźnienie; tym bardziej więc nie może sprawdzić się jako wzorzec modernizacji dla nas. Ponieważ obecne elity innego wzorca wypracować nie są w stanie, może to zrobić jedynie nowa elita, którą muszą wyłonić z siebie „tubylcy”, co już kilkakrotnie się w naszych dziejach zdarzało. Czy uda się i tym razem?
O to się właśnie obawiam.
* Rafał A. Ziemkiewicz, dziennikarz, publicysta, komentator polityczny i ekonomiczny, pisarz science fiction.
* * *
Dwie prawice
Prawica zachodnio-europejska: hegemon w kryzysie
Mogłoby się wydawać, że ostatnie 30 lat przyniosło prawicy neokonserwatywnej i neoliberalnej, zarówno na Zachodzie, jak i w Europie środkowo-wschodniej – a do pewnego stopnia także w skali globalnej – same sukcesy. Konserwatywno-liberalna rewolucja Margaret Thatcher i Ronalda Reagana wygrała w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, a jej deregulacyjne „zdobycze” rozprzestrzeniły się na całym świecie. Upadł Związek Radziecki, dokonała się terapia szokowa gospodarek postkomunistycznych, Fukuyama wydał „Koniec historii”, a przekonanie o bezalternatywności neoliberalizmu przeniknęło także do wielu partii tradycyjnie lewicowych. Na bezprecedensową skalę zakrólowała wiara w niewidzialną rękę rynku i zbawienny wpływ globalizacji. Potem był jedenasty września, wojna z terroryzmem i rosnące napięcia na tle masowej imigracji (szczególnie z krajów islamskich). Zaburzyły one wiarę w „koniec historii” i ujawniły przed światową opinią publiczną cywilizacyjne napięcia między Zachodem a islamskimi peryferiami. Jednak przecież poza niszowymi pismami alterglobalistów, i poza paroma intelektualnymi pisemkami, których nie czyta nikt poza światkiem akademickim i częścią wielkomiejskiej bohemy, mało kto łączył te nowe konflikty z globalnym zwycięstwem ideologii wolnego rynku. Zdecydowanie powszechniejsza okazała się interpretacja przypisująca napięcia kulturowe tylko i wyłącznie obcości muzułmańskiej aksjologii i obyczajowości lub fundamentalizmowi (i nie szukająca przyczyn tego ostatniego), czy łącząca je – nie bez słuszności zresztą – z fiaskiem multikulturalizmu. Budowanemu przez lata 80. i 90. neoliberalnemu modelowi państwa, gospodarki i globalizacji nie zaszkodził znacząco nawet trwający od 2008 roku kryzys finansowy. Słynne słowa Alana Greenspana, w których przyznał, że ideologia wolnego rynku okazała się mylna, nie zapoczątkowały zmiany myślenia elit politycznych i biznesowych. Nawet jeśli część państw dotkniętych recesją sięgnęła po etatystyczne rozwiązania, to służyło to podtrzymaniu obowiązujących reguł. Nie doszło ani do powrotu starego etatyzmu, ani do wprowadzenia nowych, globalnych regulacji sektora bankowo-finansowego czy tym bardziej – dalej idących reform społeczno-politycznych. Zachodnia prawica i podporządkowana jej intelektualnie establishmentowa lewica, wyposażone w postpolityczną „technologię” zarządzania społeczeństwem, zachowały wiodącą rolę zarówno na poziomie państw, jak i ponadnarodowych organizacji, z Unią Europejską na czele. Mimo to twierdzę, że można dziś mówić o kryzysie prawicy.
W krajach Europy Zachodniej mainstreamowej prawicy coraz bardziej zagraża bowiem konkurencja ze strony prawicy populistycznej. Stanowi ona naturalną reakcję na zjawiska, które cechują model społeczno-polityczny ostatnich dekad. Po pierwsze, na technokratyzację polityki, czyli przekształcenie demokratycznej władzy w post-demokratycznego zarządcę (co opisuje w swoich książkach m.in. Jadwiga Staniszkis), rozwiązującego problemy zgodnie z obowiązującą wykładnią racjonalności, a nie zgodnie z wolą społeczeństwa. Po drugie, (jak zwracała uwagę choćby Chantal Mouffe) na konsensus pomiędzy ugrupowaniami, odgrywającymi kluczową rolę w kolejnych obszarach prowadzonej polityki i przyjęcie wspólnego języka szczególnego rodzaju poprawności politycznej wobec spraw najsilniej dotykających obywateli, takich jak imigracja, bieda, wykluczenie społeczne czy integracja europejska. Decyzje polityczne odnośnie sposobu rozwiązywania tych problemów oczywiście nadal zapadają, tyle że z dala od zwykłego obywatela. Często – co widoczne zwłaszcza na poziomie unijnym – przedstawiane jako emanacja czystej racjonalności rozstrzygnięcia powstają w rzeczywistości jako efekt formalnych lub nie negocjacji pomiędzy rządami oraz grupami interesu.
Tak uprawiana postpolityka na dłuższą metę wywołuje w ludziach poczucie braku realnego wyboru i prowadzi do powstania zapotrzebowania na politykę w bardziej tradycyjnym znaczeniu, która nie tylko będzie rozwiązywała problemy obywateli, ale też prowadziła dialog z opinią publiczną. I robić to będzie językiem powszechnie zrozumiałym, odwołując się do wartości i celów podzielanych przez znaczącą część społeczeństwa.
Populiści rozumieją to społeczne zapotrzebowanie, a ich propozycje odpowiadają na pytania coraz szerszej rzeszy Europejczyków. Mówią do wyborców zrozumiałym, odparowanym z technokratycznej nowomowy językiem. Jednocześnie skupiają się na problemach, które establishment zdążył już wyeliminować z publicznego dyskursu. Budzą ogromne emocje i strach radykalnymi hasłami i rozwiązaniami, które mają być panaceum na trudne i skomplikowane zagadnienia kulturowe, społeczne i gospodarcze. Rzeczywiście, trudno się ich nie obawiać: niejednokrotnie podważają przecież nawet najsilniej, zdawałoby się, ugruntowane w Europie wartości liberalne i równościowe. Jednak nawet jeśli politycy i komentatorzy mainstreamu boją się rosnącej siły populistów, to wolą wyrazić rytualne moralne potępienie dla ich zachowań, niż skonfrontować się ze źródłami ich poparcia. Musieliby bowiem dostrzec, że głównym źródłem ich popularności jest deficyt demokracji i dialogu ze społeczeństwem, za który odpowiadają. Główną siłą populistów okazuje się bowiem to, że chcą przewodzić ludziom, a nie nimi zarządzać. Żeby to osiągnąć, muszą ich do siebie przekonać. Centroprawica zachodnio-europejska nie rozumie albo nie chce rozumieć zjawiska zmęczenia postpolityką. Choć np. do formułowania własnych umiarkowanych propozycji polityki imigracyjnej wydaje się najsilniej predestynowana, w najgorszym wypadku, jak we Włoszech czy we Francji, cynicznie zapożycza radykalne hasła i projekty od populistycznej prawicy na potrzeby wyborczej mobilizacji, a w najlepszym – zachowuje bierność, która w kilku- czy kilkunastoletniej perspektywie może doprowadzić do sukcesu populistów.
Prawica polska: festyn postpolityki i rozkład PiS
Zachodnie media i politycy lubią postrzegać podziały polityczne w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej przez pryzmat swoich własnych kategorii. Obsadzają więc PO w roli „prawicy cywilizowanej, europejskiej”, a PiS w roli prawicy skrajnej, nacjonalistycznej. Rzecz jest oczywiście dużo bardziej skomplikowana – tym bardziej dziwi, gdy na podział ten przystają niektórzy polscy komentatorzy. Po pierwsze, w Polsce i Europie Wschodniej na tradycyjny, aksjologiczny podział lewica-prawica nakładają się – inne niż w Europie Zachodniej – uwarunkowania historyczne i społeczne oraz szereg mniejszych i większych debat i sporów formacyjnych, które „odkształciły” polityczne podziały w stosunku do wymogów politycznej teorii. W Polsce te do dzisiaj kluczowe „cechy osobnicze” politycznego konfliktu to m.in. kwestie stosunku do komunizmu, do transformacji ustrojowej lat 90., do Europy jako do centrum kulturowego, politycznego i gospodarczego, oraz metody modernizacji. Po drugie, między Europą Zachodnią a krajami byłego bloku komunistycznego istnieje ogromny dystans w sferze realiów społeczno-ekonomicznych i kulturowych.
Platforma Obywatelska z kryzysu tożsamości europejskiej centroprawicy zrobiła sposób na polityczną popularność. W medialnym obrazie jest jednocześnie konserwatywna i liberalna, kosmopolityczna i patriotyczna, szlachecka i ludowa, a w praktyce rządzenia po prostu postpolityczna. Prosto z buchającego polityką świata po aferze Rywina, ery fundamentalnych sporów o kształt państwa, przeniosła nas w świat opery mydlanej. W państwie, w którym ton debaty nadaje partia Donalda Tuska i – jak to określił Andrzej Wajda – przyjazne jej media, od emocji huczy, ale dotyczą one przeważnie inwektyw, którymi obrzucają się rządzący z opozycją w komisjach śledczych czy w programach „gadających głów”, albo kota Jarosława Kaczyńskiego. Przypomina to trochę Włochy Berlusconiego. Podobnie jak tam, medialnym spektaklem przykrywa się ponurą rzeczywistość państwa „odspołecznionego”, rozgrywanego przez grupy polityczne, biznesowe i mafijne grupy wpływu. Platforma stara się także, wzorem swoich zachodnioeuropejskich odpowiedników, przystroić się w szaty aideologicznego eksperta, który pilnuje wzrostu gospodarczego. Główna obawa PO to przebudzenie się społeczeństwa, którym przyszło jej zarządzać, z drzemki, którą zafundowały mu establishmentowe media i elity. Politycy Platformy boją się też konkurencji ze strony ludzi kompetentnych, uczciwych, posiadających poglądy i zarazem medialnych. Chwilowa niepewność, jaką mieli na twarzach podczas prezydenckiej kampanii wyborczej, ustąpiła jednak buńczucznemu samozadowoleniu, kiedy ich główny polityczny przeciwnik stracił wreszcie panowanie nad sobą (czy też, jak kto woli, „pokazał swoją prawdziwą twarz”). Platforma powinna bać się też sama siebie, bowiem pogłębianie się przepaści cywilizacyjnej pomiędzy Polską A i Polską B oraz między Polską a Zachodem (a nawet częścią Europy Wschodniej) trwa w najlepsze, co prędzej czy później musi doprowadzić do zmiany korzystnych dla rządzących nastrojów społecznych.
Drugą partią polskiej prawicy jest Prawo i Sprawiedliwość. Choć wiele różni ją od europejskiej centroprawicy, np. stosunek do związków zawodowych i praw pracowniczych, a także szeroko pojętej roli państwa, nie jest, jak twierdzi Krzysztof Kłopotowski, „chrześcijańską socjaldemokracją narodową”. PiS to konglomerat zróżnicowanych środowisk (od byłych UPR-owców po związkowców zawodowych i od ostrożnego progresywizmu Joanny Kluzik-Rostkowskiej po narodowy katolicyzm w wydaniu Artura Górskiego), które podpisują się pod ogólną diagnozą patologii polskiego państwa, sformułowaną przez braci Kaczyńskich. Wśród członków partii zdają się dominować dwa nurty: prawicowego republikanizmu, postulującego powrót do polskich tradycji wspólnotowych i propaństwowych (w tym zwłaszcza I i II Rzeczpospolitej oraz „Solidarności”), którego emanacją w debacie intelektualnej są środowiska skupione wokół „Teologii Politycznej”, oraz konserwatywnego liberalizmu, którego reprezentanci kładą nacisk na zbudowanie „prawdziwego” wolnego rynku, opartego na równości szans i twardo egzekwowanym prawie. W praktyce politycznej – mam tu na myśli zwłaszcza okres, gdy Prawo i Sprawiedliwość było partią rządzącą – bywało jednak różnie z konsekwencją faktycznie realizowanej linii politycznej wobec tej deklarowanej. Przykładem może być program „Solidarne państwo”, którego lewicowe społecznie wątki stały w rażącej sprzeczności z polityką gospodarczą Zyty Gilowskiej. Razić mógł także swoisty cynizm polityczny Jarosława Kaczyńskiego, przejawiający się w podyktowanych sytuacją, taktycznych zwrotach (np. w ocenie koalicjantów z LPR i Samoobrony).
Główna obawa PiS, związana z utratą spoistości, której jedynym gwarantem było przywództwo braci Kaczyńskich, realizuje się na naszych oczach. Wobec braku Lecha Kaczyńskiego, reprezentującego bardziej umiarkowaną, „wrażliwą społecznie” i republikańską opcję, i wielu jego współpracowników, PiS utraciło światopoglądową równowagę i rozbija się na frakcje, a jego lider, choć zapewnia tymczasowe przetrwanie, to zarazem – od czasu wyborów prezydenckich – gwarantuje, że partia pozostanie w „wiecznej opozycji”. O ile więc w odniesieniu do partii Jarosława Kaczyńskiego trudno mówić o kryzysie tożsamości sensu stricto, o tyle można chyba mówić o permanentnym kryzysie na tle osobowościowym – dość zresztą naturalnym w partii, która tak dalece uzależniona jest od swojego przywódcy. Ostateczny upadek PiS, jeśli nastąpi, może być źródłem daleko idącego przegrupowania na polskiej scenie politycznej. Na przejęcie elektoratu PiS nie mają bowiem szans istniejący gracze polskiej polityki.
* Marceli Sommer, publicysta-amator. Studiuje politologię i studia wschodnioeuropejskie na University College London.
* * *
** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
*** Współpraca: Tomasz Jarząbek, Tomasz Sawczuk, Ewa Serzysko.
„Kultura Liberalna” nr 87 (37/2010) z 7 września 2010 r.