Agnieszka Wądołowska
Krawat z miniaparatem. Berlin, Muzeum bezpieki
Wielka płyta zatrzymana w czasie. Betonowy labirynt. Skrzyżowanie tasiemcowatego jamnika przy Kijowskiej z pozawijanym Pekinem. Tych budynków nie pomalowano na pastelowo w ramach kolorowania przeszłości. Zostały takie, jak były. Dosłownie. Ruschestraße 103, Berlin-Lichtenberg. Tu była siedziba istniejącego przed 40 lat MfS, czyli Ministerium für Staatssicherheit (Ministerstwa Bezpieczeństwa Narodowego Niemieckiej Republiki Demokratycznej), realnego odpowiednika orwellowskiego ministerstwa miłości, który runął dopiero wraz z murem berlińskim. Od roku 1957 do końca stał na jego czele minister Erich Mielke – wykształcony w Moskwie, uczestnik wojny domowej w Hiszpanii. Centrum dowodzenia z gabinetem ministra znajdowało się w Haus 1.
W 1990 roku fala protestów społecznych pod sztandarami: Die Akten gehoren uns (Te akta należą do nas) czy dobitniejszymi Stasi raus doprowadziła do zabezpieczenia wszystkich 80 kilometrów akt, rozkazów i instrukcji. Po zamieszaniu, które towarzyszyło zjednoczeniu kraju, znowu społeczna inicjatywa przejęła instytucję. Dzięki zaangażowaniu obywateli powstał związek, który za cel postawił sobie informowanie o działaniach, metodach i narzędziach Stasi. Chciano też, by muzeum stało się przestrogą pokazującą możliwe zagrożenia dla wolności i demokracji. Wspólnym wysiłkiem powstała kolekcja, którą możemy dziś oglądać. A gabinet Mielkego zachowany w oryginalnym stanie, wraz ze sprzętem nagrywającym ukrytym w szufladzie, stał się jednym z kluczowych elementów ekspozycji.
Muzeum Stasi w żadnym sensie nie jest nowoczesne. Niczym nie przypomina nowych muzeów berlińskich: ani metaforyczności budynku Jüdisches Museum projektu Libeskinda, ani interaktywności, jaką znajdziemy w Deutsche Technikmuseum. Jednak tu też forma odpowiada treści. Akta punków, „wilcze bilety” ze szkoły czy dane o pierwszych ruchach ekologicznych (już w latach 80.) czytamy powyklejane na tablicach, które do złudzenia przypominają PRL-owskie gazetki szkolne. Dzięki takiej stylistyce udaje się przenieść zwiedzających w czasie.
Ukryty w szufladzie sprzęt nagrywający w gabinecie Ericha Mielkego.
Muzeum wystawia też rachunek przeszłości. Dziś to Erich Fritz Emil Mielke ma swoją muzealną teczkę. Ładnie zilustrowaną zdjęciami, dokumentami, wycinkami prasowymi. Na jednej ze stronic znajdziemy listę wszystkich 240 odznaczeń, jakie zostały mu przyznane w czasie pełnienia urzędu. Na innej spis towarów zakupionych na ministerialny bankiet: oczywiście kawior, różnorodne mięsa, egzotyczne owoce. Po drugiej stronie sali zdjęcia kolejek, pustych półek i wystaw sklepowych z napisem Unser Angebot: Bier ausverkauft („Nasza oferta: Piwo wyprzedane”).
Twórcy muzeum oddali głos eksponatom – komentarze są rzeczowe, ale lakoniczne. Wystawione przedmioty i dokumenty same najlepiej opowiadają swoją historię. Zaraz po wejściu wzrok pada na najróżniejsze symbole socjalistycznej przyjaźni między narodami – medale, taśmy, kubki i górujący nad salą kilim z najsławniejszym ujęciem profili Marksa, Engelsa i Lenina. Ale tuż obok stoi budka strażnicza z wymownym hasłem: Freiheit für meine Akten („Wolność dla moich akt”) i dokładna makieta masywnych budynków, które należały do centrali Stasi.
Niemiecka precyzja. Muzeum przedstawia obywatelom informacje o Stasi z równą konsekwencją i skrupulatnością, jak kiedyś aparat bezpieczeństwa zbierał informacje o obywatelach. Na parterze znajduje się dokładna mapa NRD pokryta czerwonymi i szarymi pineskami. W każdej stolicy landu jedna czerwona. Po kraju równomiernie rozsiane szare. To macki reżimu, czyli oddziały ministerstwa: czerwone – do 3500 pracowników, szare – do 200. Na 16 milionów obywateli Niemiec Wschodnich 91 tysięcy oficjalnie było oficerami Stasi. Oprócz nich Stasi zatrudniało ponad 180 tysięcy nieoficjalnych pracowników. To wszystko czarno (czerwono-szaro) na białym. Dokładne liczby, rozmieszczenie, w dwóch językach. Nie czuć tu zawiści czy zemsty. Są konkrety, fakty, dane. Muzeum wydaje się przez to bardzo rzetelne.
Krawat szpiega z ukrytym miniaparatem.
Kawiarnia na pierwszym piętrze, w której pijał kawę Mielke, wygląda jakby właśnie przed chwilą wyszli z niej oficerowie. Nawet tandetne plastikowe bratki w doniczkach wydają się pokryte NRD owskim kurzem. Kryształowe kinkiety, złocone ramy olbrzymich okien, tu i ówdzie wnętrze przyozdabia popiersie Lenina. Krótkometrażowy film, który można obejrzeć przy szarlotce i taniej kawie, wyświetlany na szczęście na współczesnym płaskim ekranie, opowiada o jednym ze źródeł dochodów Stasi. Die Klärung eines Sachverhalts („Wytłumaczenie stanu rzeczy”) to historia kolejnych przesłuchań, odsłaniająca możliwości informacyjne Stasi oraz jej metody łamania obywateli. Najważniejsza wydaje się ostatnia klatka filmu, informująca, że RFN przekazało NRD 3,4 mld zachodnich marek jako wykup 35 tysięcy więźniów. To porażające sumy, ale role czasem paradoksalnie się zamieniają. Od 1992 roku kierownikiem muzeum jest Jörg Drieselmann, sam więziony przez Stasi i wykupiony przez zachodnioniemieckie władze.
Najbardziej ekscytujące wydają się eksponaty poświęcone metodom zbierania informacji przez Stasi. Gadżety NRD-owskich Bondów. Aż trudno nie zapomnieć do czego służyły. Schemat obrazujący jak działał płaszcz szpiega. Drzwi trabanta z zainstalowanym systemem szpiegowskim, warte 200 000 marek. NRD mogło sobie pozwolić tylko na 25 egzemplarzy tego bajeru. Beczka przerobiona na punkt obserwacyjny. Niewinnie wyglądające zegarki, krawaty, konewki. W pewnym sensie to wystawa ludzkiej pomysłowości. Niestety w muzeum znajdziemy tylko sprzęt z lat 60. i 70., bo wszystkie nowocześniejsze wynalazki, jak czytamy na stronie muzeum, veschwunden („zniknęły”). Na pewno Stasi miało jeszcze wiele asów w rękawach, ale i tak muzeum odkrywa całkiem sporo kart.
Jedna z karykatur wystawionych w muzeum; – Myśli są wolne, – To TY tak myślisz.
Niemcy znacznie lepiej od nas przepracowali historię najnowszą. Oddzielili fakty dotyczące służb bezpieczeństwa od ironiczno-sentymentalnego stosunku do codzienności NRD. Muzeum Stasi utrzymane jest w stylistyce obsypanego nagrodami, zdobywcy Oskara i Złotego Globu, dramatu „Das Leben der Anderen” (pol. „Życie na podsłuchu”), a nostalgię za minionym czasem, niczym równie oklaskiwane „Goodbye Lenin”, pokazuje zupełnie oddzielne DDR Museum (Muzeum NRD). Tu na poważnie, tam dla żartów. Przy jednej kasie znajdziemy ulotki o zwiedzaniu więzienia Stasi, a przy drugiej kupimy słoik ogórków szprewaldzkich. Polska kinematografia nie ustępuje niemieckiej w różnych próbach ugryzienia socjalistycznej przeszłości. „Wszystko co kocham”, „Zew wolności”, „Rewers”, „Mniejsze zło”, „Różyczka”. Ale czy doczekamy się kiedyś takiego spokojnego, ale konkretnego i czytelnego muzeum PRL-owskich służb?
* Agnieszka Wądołowska, absolwentka filologii angielskiej UW. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 87 (37/2010) z 7 września 2010 r.