Na moją ocenę filmu prawdopodobnie nie pozostaje bez wpływu to, że byłem w młodości wielkim fanem Dylana. Podziw, szacunek i sympatię do niego wnosiłem na salę kinową; podejrzewam, że kupiłbym każdy film o Dylanie, który nie byłby ewidentnym gniotem, naiwną hagiografią czy ordynarnym paszkwilem. Film Mangolda w żadnej mierze gniotem nie jest, raczej przeciwnie, o czym zdają się świadczyć liczne nominacje do nagród BAFTA, Złotych Globów czy Oscarów. Ma jednak pewne słabości.

„Nieznany…” skupia się na stosunkowo krótkim okresie życia słynnego pieśniarza (lata 1961–1965) i takie ograniczenie pola widzenia wydaje mi się trafną decyzją. Długie życie Dylana (w tym roku skończy 84 lata) było tak bogate w wydarzenia, że wątpię, aby nawet trzynastoodcinkowy serial telewizyjny zdołał oddać mu sprawiedliwość – a co dopiero dwugodzinny film. A wzięty pod reżyserską lupę okres był dla Dylana bodaj najważniejszy, niedługi wprawdzie, ale kluczowy. Nie tylko zresztą dla niego. 

Film ukazuje początki jego kariery i szybką drogę do sławy, kończy się zaś na odważnym geście porzucenia stylistyki, której sławę zawdzięczał. Opowiada o burzliwych czasach, o tym, jak się zmieniały, i w jaki sposób Dylan się do tych zmian przyczyniał. To ostatnie sformułowanie może się wydawać przesadne (piosenkarz przyśpieszający bieg dziejów?), ale była to jeszcze ta szczęśliwa epoka, gdy muzyka, czy szerzej – kultura, miały naprawdę znaczenie – nieporównywalnie większe niż dzisiaj.

W pierwszych scenach filmu 19-letni Dylan (nominowany za tę rolę do Oscara Timothée Chalamet), po krótkim rekonesansie na Manhattanie, trafia do New Jersey, aby odwiedzić w szpitalu swojego idola, folkowego piosenkarza Woody’ego Guthriego (Scoot McNairy). Przy łóżku nieuleczalnie chorego Guthriego czuwa jego przyjaciel, inny bardzo znany wykonawca tego gatunku, Pete Seeger (również nominowany do Oscara Edward Norton). Obaj muzyczni weterani, dowiedziawszy się o życiowych planach chłopaka z Minnesoty, proszą go, aby zaprezentował im jakąś swoją piosenkę. Po jej wysłuchaniu obaj są zachwyceni: nie mogący mówić z powodu choroby Guthrie wyraża swój entuzjazm, bijąc pięścią w ścianę, zaś Seeger postanawia wziąć utalentowanego nowicjusza pod swoje opiekuńcze skrzydła. 

Dzięki jego wstawiennictwu Dylan zaczyna występować w muzycznych klubach Greenwich Village. Ich starannie tu odtworzone, ciemne od papierosowego dymu wnętrza pamiętamy ze skromnego, wyciszonego filmu braci Coen „Co jest grane, Davis?[2013] również rozgrywającego się głównie w tej dzielnicy i opowiadającego o muzyku folkowym, który nie stał się Dylanem. Sam Dylan zaś wkrótce nagrywa pierwszą płytę, wprawdzie nie z własnymi utworami, tylko folkowymi coverami (folk jest z natury zachowawczy, coverami stoi), jest jednak tylko kwestią czasu, kiedy jego oryginalna twórczość zostanie dostrzeżona i doceniona. A dalej wszystko toczy się już szybko.

Człowiek enigma

Kim jest człowiek, który stał się jedną z ikon popkultury, a jeden z jego utworów – nieformalnym hymnem amerykańskiej młodzieży? Problem w tym, że nie bardzo wiadomo. Dylan stanowi bowiem jedną z najbardziej tajemniczych postaci sceny muzycznej XX i XXI wieku. Od początku znany był właśnie z tego, że niechętnie mówił o sobie i swojej przeszłości, a jeśli już mówił, to fantazjował, zmyślał niestworzone rzeczy. I nie jest nawet wiadomo, czemu tak się ukrywał. Czy wynikało to ze skrytości jego natury? Pragnienia ochrony prywatności? Czy chował się za maskami, bo nie chciał się odsłonić, a może odwrotnie – by rozpalić zainteresowanie swoją osobą? Może szybciej od innych zrozumiał – na długo nim stało się to popularną strategią artystyczną – że mitologizacja własnej osoby jest elementem uprawianej sztuki?

Jak by nie było, film Mangolda, zgodnie ze swoim tytułem (będącym cytatem z piosenki „Like a Rolling Stone”), jego tajemnicy nie próbuje rozwikłać. Nie szuka człowieka za mitem, ani napięć między nimi. Nawet więcej: zdaje się bardziej celebrować tajemnicę Dylana niż zabiegać o jej wyjaśnienie. 

Przyznam, że w trakcie oglądania filmu było to dla mnie trochę irytujące; przebywanie przez prawie dwie i pół godziny w towarzystwie osoby tak nieprzeniknionej, kierowanej nie zawsze czytelnymi motywami może odrobinę zmęczyć. A zaraz po wyjściu z kina postawa Mangolda wydawała się mało ambitna i właściwie ucieczkowa. Potem jednak uznałem, że może było to z jego strony całkiem rozsądne rozwiązanie. Może rzeczywiście należało przyjąć, że bohater filmu jest zasadniczo niepoznawalny? I nawet nie próbować go rozgryźć, skoro każda taka próba byłaby z góry skazana na porażkę, a w najlepszym razie – na uproszczenie? Może więc wystarczy pokazywać, a nie dociekać?

Mangold zresztą nie jest pod tym względem wyjątkiem. Inni reżyserzy, którzy próbowali się zmierzyć z legendą Dylana, też wydawali się świadomi jego nieuchwytności i z góry się na nią godzili. Tak jak Todd Heynes, który do swojego eksperymentalnego „I’m not there. Gdzie indziej jestem” [2007] zaangażował piątkę aktorów i aktorkę (między innymi Christiana Bale’a i Heatha Ledgera oraz Cate Blanchett w peruce) – każdy z wykonawców miał odtwarzać jedną z postaci, w jakie przeobrażał się Dylan, oddawać inny aspekt jego osobowości. Nie ma czegoś takiego jak Dylan, zdawał się mówić reżyser, a dociekanie istoty jego osobowości jest daremne. Jest zbyt wielu Dylanów, aby można było poprzestawać na jednym.

Mimo podobnej niechęci do zgłębiania jego osoby, „Kompletnie nieznany” coś jednak o nim mówi – i to całkiem sporo. To, że miał wielki talent, wiemy bez oglądania filmu, ale „Nieznany…” przekonująco też pokazuje jego ogromną łatwość pisania – tak jakby po prostu notował przepływające przez niego, już gotowe słowa. Miał też charyzmatyczną osobowość, uwodzicielski urok („podbity” jeszcze przez Chalameta), cięty dowcip i umiejętność szybkiej riposty. Na szczęście jego portret nie jest hagiograficzny i „Nieznany…” nie waha się ukazać również jego ciemniejszej strony – jest arogancki i samolubny, bywa opryskliwy i nieprzyjemny. Wydaje się też bardzo zdystansowany wobec ludzi i niezbyt empatyczny, choć piosenki świadczyłyby o czymś przeciwnym. Niekiedy, zwłaszcza wobec kobiet, które uległy jego czarowi, zachowuje się jak dupek. 

Ale jego najważniejszą cechą, niejako fundamentem jego osobowości jest właśnie to, co sprawia, że tak trudno jest go uchwycić: niechęć do podporządkowania się ogólnym, porządkującym kategoriom. Chce być jedyny i niepowtarzalny, a wie, że takie zaklasyfikowanie to wyklucza. Boi się wciśnięcia w szufladkę i z całych sił unika zdefiniowania; „definicja” pochodzi wszak od łacińskiego finis, czyli koniec, więc zdefiniowanie oznaczałoby jeśli nie uśmiercenie, to zamknięcie i ograniczenie. On zaś nie chce być ograniczany.

A już alergicznie reaguje, gdy ktoś mu mówi, jaki ma być. Natychmiast wtedy ucieka, odruchowo odrzuca narzucone mu role. Gdy podczas jednego z koncertów publiczność domaga się wykonania ukochanej piosenki – właśnie dlatego jej nie śpiewa. Podobnie dzieje się w jego relacjach z kobietami: jeśli rola „chłopaka”, czy jak się mówi dzisiaj – „partnera”, łączy się z pewnymi oczekiwaniami i narzuca ograniczenia, nie będzie ich respektował.

Dwie kobiety

Pierwszą kobietą, która się pojawia w jego życiu, jest Sylvie Russo (Elle Fanning), perfekcyjnie zorganizowana studentka malarstwa i aktywistka zaangażowana w ruch praw obywatelskich. Związek z nią nie pozostaje bez wpływu na twórczość Dylana, którego piosenki stają się odtąd bardziej radykalne politycznie. Prostolinijną Sylvie irytuje tajemniczość ukochanego („w ogóle cię nie znam”, skarży się w pewnym momencie), zarzuca mu, że odgradza się od niej fasadą fantazyjnych opowieści, ale poza tym wszystko wydaje się między nimi całkiem dobrze układać.

Jednak gdy Sylvie wyjeżdża do Włoch, bodaj następnego dnia Dylan – uwaga, spoiler! – zdradza ją z poznaną niedawno Joan Baez (Monica Barbaro, świetna). Relacje z nią są bardziej skomplikowane. Baez jest wówczas bardzo już znaną piosenkarką folkową, oboje więc, w sensie zawodowym, zajmują się tym samym, tyle że Baez jest na swojej drodze znacznie dalej od niego. Nie pociąga to jednak za sobą rywalizacji, która byłaby prawdopodobnie zabójcza dla tego związku, ale przeciwnie – zaczynają ze sobą współpracować. Baez, zachwycona jego szorstką poezją, tak odświeżająco odmienną od kwiecistych fraz jej piosenek, wprowadza utwory Dylana do swojego repertuaru, popularyzując je w ten sposób i niewątpliwie pomagając mu w karierze. 

A jednocześnie Dylan nie rezygnuje ze związku z Sylvie i nadal się z nią spotyka. Rozstają się i wracają – podobnie zresztą jak z Baez. Reguły panujące wewnątrz tego miłosnego trójkąta nie są tu całkiem jasne. Czy Dylanowi udawało się ukryć przed Sylvie nie tylko „służbowy” charakter związku z Baez? Czy wiedziała o jego romansie – a przynajmniej się go domyślała – ale godziła się z nim, gdyż tak bardzo jej na Dylanie zależało? Wybór odpowiedzi – jest ich zresztą więcej – pozostawia się widzowi.

Nieschematycznie, ale chłodno

Skomplikowane i nieuporządkowane życie uczuciowo-erotyczne należy do stałych elementów w biografiach sławnych muzyków. Jest to w ogóle subgatunek mocno skonwencjonalizowany, chętnie operujący formułą wzlotu i upadku. Najpierw jest więc walka o pozycję w muzycznym świecie; zwycięstwo w tej walce oraz idąca za tym sława; odsłonięcie ciemnej strony sławy i niemożność poradzenia sobie z jej ciężarem; ucieczka w narkotyki i/lub alkohol. Można z tego schematyzmu pokpiwać, ale nie da się ukryć, że przynajmniej po części wynika on z podobieństwa losów muzycznych idoli, które często układają się według wymienionych algorytmów. Odejście od wzorca oznaczałoby więc zafałszowanie faktów.

„Kompletnie nieznany” nie jest całkiem od schematów wolny, ale jest ich stosunkowo niewiele – właściwie nic, w porównaniu z wcześniejszym filmem Mangolda „Walk the Line” [„Spacer po linie”, 2005] o słynnym wykonawcy country Johnnym Cashu (który się w „Nieznanym…” zresztą pojawia, grany już nie przez Joaquina Phoenixa, a Boyda Holbrooka). „Spacer…” był tak sztampowy i banalny (co nie przeszkodziło mu w otrzymaniu pięciu oscarowych nominacji), że wkrótce doczekał się złośliwej parodii w „Walk Hard: The Dewey Cox Story” Jake’a Kasdana [2007], który biorąc na celownik – jak sam tytuł wskazuje – głównie film Mangolda, obśmiał przy okazji konwencje całego gatunku. Mangold najwyraźniej wziął sobie tę lekcję do serca i schematów stara się tu unikać, a zadanie ma tym łatwiejsze, że ukazuje tylko krótki odcinek życia Dylana, a ponadto z „ciężarem sławy” jego bohater radził sobie inaczej, nie tak autodestrukcyjnie jak większość jego kolegów po fachu.

Jeśli więc już miałbym coś „Nieznanemu…” zarzucać, to nie konwencjonalność, a pewien chłód emocjonalny. Jakby dystans, jaki budował Dylan, udzielał się samemu filmowi – ogląda się go bardzo dobrze, ale bez większego zaangażowania, trochę jak przez szybę. Fabuła płynie spokojnie, sceny są krótkie i szybko montowane, a bohater opowieści przemyka po ekranie jak duch, nie okazując specjalnie swoich uczuć. Dramaty przeżywają tu tylko ludzie, z którymi jest blisko – Sylvie czy Pete Seeger – ale są to jednak postacie drugoplanowe.

Oczywiste jest, że w duszy Dylana musiały rozgrywać się liczne konflikty, ale najwyraźniej pozostawały one w środku, nie wydostając na zewnątrz. Sama też historia – z wyjątkiem końcówki – jest niemal bezkonfliktowa, pozbawiona ciężaru dramaturgicznego i ostrych krawędzi (to bardziej spostrzeżenie niż zarzut; lekkość i gładkość nie muszą być wadą). Gdy Dylanowi nakazują wykonywać na pierwszą płytę covery, traktuje to jako spłatę serwitutów, spełnia żądania wytwórni bez szemrania. Rosnąca presja sławy także nie pociąga za sobą jakichś dramatycznych konsekwencji; Dylan nie poddaje się jej, wymyka, chowa za ciemnymi okularami i drwiną. Wyobrażam sobie, że podwójne życie uczuciowe, jakie prowadził, wymagało niezłej gimnastyki i generowało kłopotliwe sytuacje, ale nawet ono przebiega tu niemal bez zgrzytów, iskry się nie sypią. Owszem, Sylvie widzi Dylana i Baez spoglądających na siebie miłośnie podczas wspólnego wykonywania „It Ain’t Me Babe”, ale scena ma miejsce w ostatnim kwadransie filmu. Wtedy też ujawnia się, a właściwie wybucha, konflikt na tle artystycznych wyborów Dylana, nie generując jednak przedtem napięcia. Wszystko spiętrza się dopiero w finale.

Rewolucja w Newark

O tym ostatnim konflikcie chciałbym szerzej napisać, gdyż jest najistotniejszy w całym filmie. Na dorocznym festiwalu w Newark w 1965 roku Dylan porzuca muzykę folkową, ku wielkiemu oburzeniu ortodoksyjnych wyznawców – i swoich fanów jednocześnie. Z widowni pada nawet okrzyk „Judasz!”, choć podobno w rzeczywistości został wzniesiony na innym, późniejszym koncercie.

Owa „zdrada”, polegająca na zastąpieniu gitary akustycznej elektryczną, wybraniu głośniejszego, ostrzejszego brzmienia, połączenia w jedno popu, rocka i poezji, była nie tylko zmianą muzycznego stylu Dylana – radykalną i ryzykowną, gdyż nie było przecież gwarancji, że w nowej postaci zostanie on zaakceptowany. Pociągała też za sobą zmianę myślenia o muzyce – i nie tylko o muzyce. Jej znaczenie było rewolucyjne: to wtedy, w połowie dekady, dokonał się przełom, nowe trendy ostatecznie wyparły tradycję i lata sześćdziesiąte rozpoczęły się na dobre.

Decyzja ta miała też swój wymiar osobisty. Odrzucając folk, Dylan zdradzał swojego mistrza i przyjaciela Seegera, dokonywał symbolicznego ojcobójstwa. Aktu bolesnego również dla nas, gdyż od samego początku filmu Seeger wzbudza sympatię. Zajmuje się troskliwie Dylanem: gdy ten nie ma gdzie spać, oferuje mu nocleg w swoim domu; opiekuje się nim i mu pomaga. Jest ciepły, łagodny i wrażliwy, no i grany – fantastycznie! – przez Nortona, aktora, którego nie sposób nie lubić.

Oczywiście, w jego wspieraniu Dylana była też chłodna kalkulacja: wyczuł, że utalentowany młodzieniec będzie mógł odnowić kostniejący folk, pozyskać dla niego słuchaczy ze wschodzącego pokolenia. Nawet jednak gdy jesteśmy świadomi, że nie był w swojej przyjaźni tak całkiem bezinteresowny, nie przeszkadza to nam i nigdy nie oskarżylibyśmy go o hipokryzję.

Takie symboliczne ojcobójstwa są jednak w sztuce na porządku dziennym. Artyści chcą się rozwijać, iść do przodu, bez względu na to, czy rozczarują albo nawet zranią tych, którzy im dotychczas towarzyszyli. Dla Dylana formuła folku zrobiła się w pewnym momencie za ciasna, na co nakładała się jego obawa przed zatrzaśnięciem w gotowej szufladce. Zaś rock and roll, do którego się zbliżył, nie był dla niego jakąś terra incognita: w jednej z pierwszych rozmów z Seegerem wyraził entuzjazm dla Little Richarda, co jego rozmówca przyjął ze zdumieniem i lekkim niesmakiem. Wszystko to sprawiło, że nie wahał się zignorować przyzwyczajeń wiernej publiczności, „zostawić trochę błota na dywanie”, jak to określił (kapitalnie!) jego nieoczekiwany sojusznik, wspominany już Johnny Cash (w którym odnalazł bratnią, buntowniczą duszę).

„Nieznany…” nie wspomina jeszcze o innym czynniku, który – takie mam przynajmniej podejrzenia – mógł również wpłynąć na decyzję Dylana. Było nim zetknięcie się z muzyką Beatlesów. W poprzednim, 1964 roku zespół z Liverpoolu odbywał triumfalne tournée po Stanach i Dylan był na jednym z jego koncertów. Widząc reakcję publiczności, szybko zrozumiał, że przyszłość należy do innej muzyki niż ta, którą uprawiał. Folk, którego stał się niekoronowanym królem, był niszą, w Stanach bardzo rozległą, ale jednak niszą. Zaś dynamiczny pop oferował nową energię, która mogła zawojować świat. 

Między nami idolami

Omawiając film, nie sposób nie wspomnieć o wykorzystanej w nim muzyce. Dla fanów Dylana mam dobrą wiadomość: jest jej bardzo dużo. Nie liczyłem piosenek, ale tak na oko/ucho jest ich znacznie więcej niż w przeciętnym amerykańskim musicalu. Pojawiają się w różnych miejscach – na scenie, w studio, w trakcie ich powstawania przy biurku czy na łóżku – czasami w całości, czasem we fragmentach. I nie jest to po prostu „ścieżka dźwiękowa”. Utwory są zręcznie wplecione w tkankę opowiadania, nawiązują do przedstawianych wydarzeń, niekiedy są nimi inspirowane – ale nigdy nie sprowadzają się do ich naiwnej ilustracji.

I co może najważniejsze, są bardzo dobrze zaśpiewane. Chalamet nie tylko świetnie gra – jak zresztą wszyscy wykonawcy, ze szczególnym uwzględnieniem Nortona i Barbaro – ale też pierwszorzędnie imituje zarówno szorstki styl, jak i nosowy, nieco beczący głos Dylana. Co było prawdziwą sztuką, gdyż bardzo łatwo mogło zamienić się w parodię. Aktor podobno przygotowywał się do tego cztery lata, ćwicząc zarówno wokalną manierę Dylana, jak i jego sposób gry na gitarze; choć opóźniło to realizację filmu, wysiłek się opłacił.

Lepszego wyboru obsadowego nie można było dokonać – bo jak nie Chalamet, to kto? Czy ten młody gwiazdor okaże się skutecznym łącznikiem między pokoleniem, którego jest idolem, a Dylanem, temuż pokoleniu niemal nieznanym? Czy wywoła renesans zainteresowania jego muzyką? Zobaczymy. 

Film: 

„Kompletnie nieznany” [A complete unknown], reż. James Mangold, USA 2024.