Łukasz Pawłowski
Wielkie wyzwanie dla Wielkiego Społeczeństwa
Po blisko pięciu miesiącach od przejęcia władzy w Wielkiej Brytanii przez Konserwatystów i Liberałów, sztandarowy pomysł Davida Camerona, czyli projekt tzw. Wielkiego Społeczeństwa (Big Society), wciąż wywołuje wśród przeciwnych premierowi komentatorów na przemian miażdżącą krytykę lub uśmiechy politowania. Problem jednak w tym, że jak do tej pory pomysły szefa rządu zyskują aprobatę ludzi, a jego oponenci, w tym pogrążona w wewnętrznych bojach o fotel lidera Partia Pracy, nie potrafią wysunąć alternatywnej propozycji.
Ideę Wielkiego Społeczeństwa, którą od czasu majowych wyborów Cameron próbuje zarazić Brytyjczyków z miejsca określono mianem „thatcheryzmu w przebraniu” i marną próbą lukrowania drastycznych cięć budżetowych, jakie musi wprowadzić pogrążone w wielomiliardowym deficycie Zjednoczone Królestwo. Przeciwników nie przekonują tłumaczenia premiera, który utrzymuje, że idea ta patronowała mu już podczas kampanii na szefa Partii Konserwatywnej w 2005 roku, kiedy kryzysu właściwie nikt jeszcze nie przewidywał.
Na nic zdają się również twierdzenia, że w Big Society to nie odpowiedź na kryzys, ale alternatywa dla Big Government („Wielkiego Rządu”), który zdaniem Konserwatystów stał się instytucją nazbyt rozbudowaną i scentralizowaną, a przez to oddaloną od spraw zwykłego obywatela. Mimo zapewnień, że w całym przedsięwzięciu chodzi przede wszystkim o przekazanie większych kompetencji lokalnym społecznościom, aktywizację obywateli, wspieranie ich wzajemnej współpracy oraz o większą przejrzystość działań władz centralnych, i tak wielu obserwatorów uznaje, że idée fixe koalicyjnego rządu to nic innego jak próba zmuszenia ludzi do wykonania zadań leżących do tej pory w gestii władz, a tym samym zawłaszczenia przeznaczanych na te cele podatków. I rzeczywiście trudno uwierzyć, by było inaczej.
Chyba nikt nie ma większych wątpliwości, że pod hasłami Wielkiego Społeczeństwa kryją się dodatkowe cięcia budżetowe, wykraczające poza te „oficjalne”, regularnie ogłaszane w brytyjskich mediach. Rzekome wyzwolenie potencjału obywatelskiego prawdopodobnie będzie wiązało się z obarczeniem obywateli kolejnymi obowiązkami. To wszystko prawda. Rzecz jednak w tym, że podobne zarzuty można postawić bardzo wielu innym, próbom aktywizacji obywateli i włączania ich do życia politycznego. Czy nakłaniając ludzi do wzięcia udziału w debacie na temat zagospodarowania lokalnej przestrzeni aktywizujemy ich, czy też zmuszamy do podjęcia działań, które powinny zostać wykonane przez władze? Można w tym miejscu powiedzieć, że debatowanie nad sposobem wykorzystania przyblokowego podwórka to nie to samo, co przykładanie ręki do niespotykanych od czasu wojny cięć budżetowych, jednak chyba żaden z aktywistycznych ideałów demokracji nie zakłada, że obywatele mają podejmować wyłącznie proste i przyjemne decyzje dotyczące tego, jak wydawać małe pieniądze, a nie jak oszczędzać wielkie sumy. Zatem nawet jeśli polityka Camerona nie jest motywowana chęcią ożywienia ideału demokratycznego, ale zaoszczędzenia miliardów funtów bez skazywania się przy tym na polityczną śmierć, jak możemy odróżnić ją od tych „dobrych” form promowania aktywności obywatelskiej?
Drugi zasadniczy problem z oceną postępowania brytyjskiego rządu polega na tym, że jak na razie życie polityczne tego kraju na powrót wpadło w objęcia thatcherowskiej TINY. Partia Pracy po przegranych wyborach musi wybrać nowego lidera i niejako wymyślić się na nowo. Powstaje jednak pytanie, czy niezależnie od zwycięzcy wyścigu o fotel lidera, opozycja będzie w stanie zaproponować Brytyjczykom rzeczywistą alternatywę. Pomysł Gordona Browna polegał na tłoczeniu w gospodarkę kolejnych kredytowanych miliardów funtów, ale dalsze zadłużanie kraju nie ma większego sensu, bo w końcu również ta – i tak już nabrzmiała – bańka kredytowa pęknie, a wówczas konsekwencje mogą być katastrofalne. Nie jest przecież tajemnicą, że obecnie zdolności kredytowe krajów Zachodu są przeceniane ze względu na ich kulturową hegemonię. Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania to nie tylko rzeczywiste rynki ekonomiczne, ale również atrakcyjne marki, które mimo ogromnego zadłużenia i niekiedy gorszych warunków do robienia interesów, wciąż potrafią przyciągnąć kolejnych inwestorów. Biuro w Nowym Jorku czy Londynie po prostu wypada mieć, nawet jeśli nie opłaca się to z ekonomicznego punktu widzenia. Jednak wraz z przesuwaniem się centrum ekonomicznego świata na Wschód – a przy polityce życia na kredyt to przesunięcie jest nieuniknione – wkrótce przemieszczeniu ulegnie również centrum kulturowe. Mit Zachodu pryśnie, a wykupywane dziś przez Chińczyków, warte miliardy funtów i dolarów papiery wartościowe amerykańskiego i europejskich rządów zaleją rynek. Zamiast więc produkować kolejne obligacje, warto ograniczyć wydatki. Myślę, że politycy Partii Pracy mają tego świadomość, a w ich interesie leży, by „brudną robotę” wykonał ktoś inny. Strategia tego ugrupowania będzie się więc w najbliższym czasie ograniczała do krytykowania rządu, niemającego jednak na celu zmiany prowadzonej polityki, ale wymazanie z pamięci Brytyjczyków, że to właśnie po 13 latach rządów Labour – z czego dekada to okres ciągłego wzrostu gospodarczego – Wielka Brytania ma dziś ponad 150 miliardów funtów deficytu.
Zamiast więc natrząsać się z, trzeba przyznać, często patetycznych i tandetnych przemówień Davida Camerona, lepiej jednak potraktować politykę brytyjskiego rządu poważnie lub przynajmniej zaproponować sensowną alternatywę.
„Kultura Liberalna” nr 89 (39/2010) z 21 września 2010 r.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.