Łukasz Kowalczyk

Martwica wyobraźni. „Wall Street. Pieniądz nie śpi” Olivera Stone’a

Różnica między zrobieniem zdjęcia a opowiedzeniem historii za pomocą obiektywu polega na tym, że w tym drugim wypadku zachodzi konieczność użycia dodatkowego narzędzia. Mowa oczywiście o języku, i to w szerszym niż jedynie lingwistycznym wymiarze. Aparat czy kamera są umyślnie stworzone do replikacji realnego wycinka obrazu czy ruchu. Dzielą przez to ze sobą zaletę skuteczności oraz wadę wtórności. Z językiem jest inaczej. Za jego pomocą równie dobrze przekażemy informacje otoczone światłem prawdy, jak i pogrążone w mrokach fałszu. On pozwoli konfabulować, tworzyć historie prawdopodobne i przekonujące z elementów fałszywych, czyli takich, które się nie zdarzyły. To trochę jak z funktorem implikacji: przesłanka nie musi polegać na prawdzie, by prawdziwy był wniosek. Pewnie dlatego to język jest odpowiedzialny za powołanie do życia tej gałęzi przemysłu, która produkuje nieprawdziwe opowieści i wystawia na widok publiczny. Czyli kina.

Tyle że kłamać trzeba umieć. Opowiadanie prawdy, także w kinie, może być trudne w wymiarze osobistym czy światopoglądowym, ale raczej nie bywa wymagające intelektualnie. Trzeba po prostu znać fakty i zgrabnie je przekazać. Co innego w wypadku (kon)fabulacji. Jeśli chcemy uprościć, zmanipulować, odejść od zdziałanych przez rzeczywistość historii, wtedy nie ma po co znać faktów, ale trzeba pogłówkować.

„Wall Street. Pieniądz nie śpi” jest filmem, który pozostawia widza w stanie skrajnego zakłopotania. Z początku zakładamy, że Stone chce nam opowiedzieć, jak to było naprawdę z kryzysem subprime roku 2008 – ujawnić ukryte mechanizmy, wskazać prawdziwe przyczyny, ukazać naturę. Ta warstwa w filmie jest obecna, ale okazuje się nie grubsza niż masło na śniadaniowej grzance top-modelki. Gdy znany z pierwszej części „Wall Street”, bezwzględny geniusz finansów Gordon Gekko na elitarnym odczycie obnaża królewską nagość, stwierdzając, że istotę Asset Backed Securities czy derywatów kredytowych (Credit Derivatives) rozumie może 70 osób na świecie, widzimy zachwycone spojrzenia i słyszymy gromkie brawa, ale przede wszystkim słyszymy w tym wyjaśnienie samego Stone’a. I abstrahując od ciekawego arystotelesowskiego problemu, czym jest „rozumienie istoty”, bytu abstrakcyjnego, musimy na to odpowiedzieć, że to, jak funkcjonują ABS i CDs, umie wyjaśnić 70 osób, w każdym sporym biurowcu w europejskim mieście. Delikatnie mówiąc, to nie ignorancja rynków finansowych wydaje się być głównym problemem tego filmu.

Opis holenderskiej siedemnastowiecznej tulipomanii nakreślony przez Herberta w „Martwej naturze z wędzidłem” pokazuje, że genezę i pękniecie baniek spekulacyjnych można obrazować naprawdę subtelniej, nawet nie mając pogłębionej wiedzy ekonomicznej. Wystarczy się przyjrzeć i pomyśleć, a nie poprzestawać na kliszach myślowych odbijanych setkami przez ostatnie dwa lata przez znudzone massmedia. Rozczarowanie jest tym większe, że każdy, kto pamięta „JFK”, nie ma wątpliwości, że Stone potrafił grzebać się w faktach niczym maniakalny archiwista i przeprowadzać między nimi samodzielnie linie zależności.

Może chodzi więc o filmowy protest song? Wtedy prymitywizm analiz mógłby być uzasadniony ich ideowym zaangażowaniem i podany konsumentowi na gorąco w smakowitym fabularnym sosie. Tyle że ten film jest letni, żadnego zaangażowania w nim nie widać. A przecież obejrzawszy „Urodzonych morderców”, wiemy też, że Stone dobrze opanował język filmowej konfabulacji, sprawnie wyciska z tuby gest, kolor i dźwięk, by bujać naszymi emocjami i zmuszać nas do wyciągania podawanych przezeń wniosków na zadane tematy. Nie mówiąc już pierwszej części samego „Wall Street”. Chyba nawet Michael Douglas zorientował się, że coś w tym sequelu jest nie tak. Gra półgębkiem, uciekając do cienia i na siłę kreując postać drugoplanową, mimo że zarówno logika filmowego story, jak i oczywista nadwyżka jego aktorskiego talentu nad innymi odtwórcami kazałyby mu przyjąć pozycję w awangardzie.

Dlaczego w wypadku tego filmu Stone nie zastosował żadnej z opcji, które daje filmowy język i które przecież zna? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że brak konsekwentnego użycia takiego języka zamyka możliwość jakiejkolwiek spójnej narracji, co czyni film niebywale nudnym. Być może drogą ratunku miało być wprowadzenie do filmu płaszczyzny obyczajowo-romantycznej. Niestety, historia perypetii emocjonalnych lewicującej córki Gordona Gekko i proekologicznego rekinka finansjery o szczerym spojrzeniu jest sztampowa, nakreślona bez polotu i odkleja się co i rusz od głównej nici filmu, jak śnięty gekon od szklanej ściany. Szczerze powiedziawszy, nie bardzo już pamiętam, czy para się szczerze kocha i czy będzie aby szczęśliwa? I czy córka wybaczyła ojcu? I czy ojciec zrozumiał emocje córki i poświęcił dla nich choćby cząstkę swego egotyzmu oraz maskulinistycznej potrzeby władzy i kontroli? Chyba tak. Przynajmniej mam nadzieję.

Mam też nadzieję, że Stany wyjdą obroną ręką z tego kryzysu, że nie będzie drugiej fali. Bo trzeciego Wall Street, wierzcie mi, nie wytrzymam.

Film:

„Wall Street: Pieniądz nie śpi”, reż. Oliver Stone, USA 2010

* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 90 (40/2010) z 28 września 2010 r.