Jan Śpiewak
Miasto bez placów i ulic. O odpowiedzialności modernizmu
Przez Warszawę przetacza się fala fascynacji i zachwytu nad modernizmem. Powstają wystawy, albumy, publikacje. Modernizm: to było coś znacznie więcej niż tylko prąd w architekturze. Był to wielki plan zmiany społecznej. Architekci chcieli polepszyć życie zwykłych ludzi. Wydobyć ich z ciemnych, małych i wilgotnych mieszkań. Dać im słońce, przestrzeń, zaoferować im najnowsze zdobycze techniki. Modernizm oddał im na tym polu wielkie zasługi. Popełnił jednak w swoich założeniach błędy, których skutki odczuwamy do dzisiaj i z których nie wyciągnęliśmy należytych wniosków.
Warszawa jest miastem ułomnym. Była taka przed wojną i jest taka dzisiaj. W ramach walki o światło i przestrzeń, moderniści likwidowali pierzejową zabudowę ulic. W imię haseł o racjonalnym planowaniu przestrzeni, uczynili ogromne połacie miasta kulturową i usługową pustynią. Dla awansu cywilizacyjnego i technicznego kasowano linie tramwajowe, podporządkowywano ulice ruchowi samochodowemu. Modernizm w Warszawie zabił to, co Jane Jacobs określiła kiedyś fundamentem zdrowej miejskiej przestrzeni. Zniszczył ulicę rozumianą jako przestrzeń, która zaspokaja podstawowe potrzeby ludzi: społecznego kontaktu, mieszkania, pracy, przynależności i bezpieczeństwa. Ten proces zaczął się na długo przed nastaniem władzy ludowej.
Najlepszym tego przykładem jest Żoliborz. W dyskusjach prasowych często pomstuje się, że dzielnica jest pozbawiona życia. Dla wielu plac Wilsona to przede wszystkim punkt przesiadkowy, nie mający żadnych znamion wielkomiejskości. Winą nie można jednak obarczać jedynie współczesnych władz dzielnicy i wspólnot mieszkaniowych, jak to często czynią dziennikarze na łamach gazet. Sytuacja tego placu wynika również z tego, że Żoliborz był projektowany jako dzielnica stricte rezydencjonalna. Racjonalna przestrzeń według modernistów to taka, która podporządkowana jest jednej funkcji. Na Żoliborzu miało się wyłącznie spać. Ten podział funkcji wyraża się miedzy innymi w wysokich mieszkalnych parterach, w których nie ma miejsca na sklepy, braku większych zakładów pracy czy instytucji. Można to tym bardziej zrozumieć jeśli będzie się pamiętać o tym, że w Warszawie panował wówczas gigantyczny głód mieszkaniowy. Bezdomność i przeludnienie były jednym z najbardziej nabrzmiałych problemów miasta. Daleko w tyle pozostawała kwestia lokali usługowych.
Dzielnica, ulica, plac, który żyje tylko w ciągu kilku godzin w czasie dnia, nie jest w stanie utrzymać miastotwórczych punktów. Ten podział został pogłębiony na Żoliborzu nieprzemyślanymi inwestycjami, takimi, jak budowa wielkiego centrum handlowego Arkadia. Ten handlowy kolos przejął dużą część funkcji, które w normalnym mieście spełniałaby aleja handlowa czy miejski plac. To, że miasto nie posiada jakiejkolwiek polityki lokalowej – elastycznie dostosowując czynsze do potrzeb – pogłębia tylko istniejący stan rzeczy.
Podobny scenariusz, tyle że doprowadzony do skrajności, został powtórzony w wielu innych warszawskich dzielnicach. Powstały one jako wielkie sypialnie, z których trzeba dojeżdżać do pracy, na zakupy i do kina. Zresztą to kino znajduje się coraz częściej w innym wynalazku doby modernizmu, czyli centrum handlowym. Ono także zostało wymyślone jako odpowiedź na racjonalne planowanie przestrzeni i ludzkiego czasu.
Dzieckiem modernizmu można nazwać grodzone osiedla. Ich powstanie jest ściśle związane ze „śmiercią ulicy”. Na osiedlach, gdzie między blokami hasa wiatr, a między 10 a 17 nie ma żywej duszy, faktycznie można czuć się mało komfortowo. Płoty, kamery i ochrona zastępują tych, którzy w naturalny sposób dbają o publiczną przestrzeń: sklepikarzy, właścicieli knajp i przechodniów. Śmierć ulicy jest potęgowana przez zjawisko niekontrolowanego rozrastania się miasta (tzw. urban sprawl). Wzmaga ono zależność tysięcy ludzi od samochodu. Człowiek w samochodzie, tak samo jak człowiek w centrum handlowym i na grodzonym osiedlu, to człowiek zabrany ulicy i miastu.
Dla porównania spójrzmy na ulicę Grzybowską, która, mimo pewnych wad, jest wielkim zwycięstwem miasta nad modernistycznymi „wypaczeniami”. Wybudowana w ostatnich latach w środku blokowiska „Za Żelazną Bramą”, odrodziła się na nowo. W parterach znajdziemy sklepy, kawiarnie, punkty usługowe. Ludzie chodzą po chodnikach, bo mają po co.
Warto rozmawiać o odpowiedzialności modernizmu za dzisiejszy wygląd naszych miast. Modernizm to nie tylko awangardowe rozwiązania techniczne, śmiałość i bezkompromisowość wizji, jak w przypadku realizacji dworców linii średnicowej, Supersamu i Rotundy. Do jego spuścizny trzeba również dorzucić centra handlowe, grodzone osiedla, dzielnice sypialnie, dominację samochodów, wegetujące place i ulice. Musimy wreszcie zacząć wyciągać z tego wnioski. Chyba że i w tym chcemy doścignąć naszego wielkiego brata zza oceanu.
* Jan Śpiewak, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”
„Kultura Liberalna” nr 94 (44/2010) z 26 października 2010 r.