Paulina Sieniuć

Aaameryka

Z trawy strony
czerwony klon
na małym niebie
niebieskim
świeci
to on
kl
atka przeżycia
klap!
już po niej
ten śmietnik świata
czasem piękny jest

Miron Białoszewski, W Ameryce jak gdzie indziej

W niedzielę, 24 października, zakończyła się pierwsza edycja nowej wrocławskiej inicjatywy Romana Gutka. Nosi ona nazwę American Film Festival. Nie jest to artykuł promocyjny, dlatego nie będę się rozpisywać o programie i głównych założeniach festiwalu. Całościowe analizy pozostawię innym. Nie mogę jednak się powstrzymać od pewnego wyznaniem.

Uwielbiam film „Footloose” i „Tron”, jak mam zły humor, słucham „Nebraski” Bruce’a Springsteena lub „The Best of Prince”, a w dzieciństwie najbardziej inspirowała mnie [poza telewizyjnymi programami „Zwierzęta świata” (głos Krystyny Czubówny!) i „Zrób to sam” (Adamie Słodowy, kocham pana!)] parada różowych słoni w „Dumbo”. Jak widać, amerykański mainstream i kultura popularna nie są mi obce. I wcale się tego nie wstydzę. Kreskówki made in USA zawsze były bardziej kolorowe, język angielski brzmiał o wiele lepiej niż każdy inny. Może to typowy mechanizm dziecka, które urodziło się parę miesięcy przed stanem wojennym i dla którego ulubioną rozrywką było wybieranie z katalogu Pewexu rzeczy, które chciałoby mieć. Dziecka, które się załapało na pierwsze MTV i miało okazję skosztować dziwnych jogurtów z ziarnami przywożonych z Erefenu przez stryjka. Dziecka, które robiło w zerówce kwiaty z krepiny na Święto Górnika, a po powrocie do domu oglądało serial „Dempsey i Makepease” albo „Dynastia”.

Znam też inne Stany Zjednoczone – na dowód przywołam kultowy dla mnie film „Easy Rider” (świadomie nie podaję polskiego tłumaczenia tytułu), ukochane „Nieustające wakacje” Jarmuscha, twórczość Jamesa Benninga czy Jennifer Reeves.

Obie wersje Ameryki są mi bliskie. Oba kody – ten popowy i ten mniej masowy – są dla mnie czytelne. Na wrocławskim festiwalu uświadczyliśmy zdecydowanie więcej filmów z tej pozakomercyjnej strony barykady. Dla mnie szczególnie interesujące jest jej dokumentalne lico, filmy niefabularne z kraju Wujka Sama i Wuja Toma są bowiem u nas rzadkością. Dokument (z założenia) nie kreuje, nie imaginuje, tylko pokazuje, reinterpretuje, uzasadnia. Dokument pozwala mi coś zrozumieć, zajrzeć pod kołdrę, za kulisy, pozwala mi nie dać się nabrać na fikcję, na wyobrażenie, wizję. Dzięki niemu mam wrażenie, że choć trochę coś zgłębiłam. W stosunku do Ameryki ma to wyjątkowe znaczenie. Nigdy tam nie byłam i Stany Zjednoczone są dla mnie jedynie konstruktem obrazów i kodów, którymi karmi się mnie od dzieciństwa przez telewizję, kino, pisma, komiksy, reklamy. Ameryka dla mnie nie istnieje, jest jedynie fantastyczną przestrzenią, gdzie na wspólne spacery chadzają ze sobą Marilyn Monroe i Vincent Vega, gdzie Jeffrey Lebowski dyskutuje z Jockerem, ósmy pasażer Nostromo dotyka paluchem świecącego palca E.T., gdzie Rocky Balboa, po raz nie wiem który, wbiega na swoje schody, konwój z TIR-em Gumowego Kaczora na czele mknie przez Wielki Kanion, a na rogu apokaliptycznego miasta smętne dźwięki gra John Lurie. Filmy dokumentalne zaś pozwalają mi wierzyć, że ten kraj jest rzeczywisty, że nie jest jakimś wymysłem reżyserów, scenarzystów i autorów piosenek.

Dlatego też dwa filmy pokazywane na American Film Festival zrobiły na mnie wyjątkowe wrażenie. Ameryka nieokiełznana, inspirująca i zastanawiająca wygląda z kadrów „Blank City”. To dokument o punkowo-undergroundowym ruchu filmowym w Nowym Jorku lat 70. i 80. Pustostany Lower East Side, dzikie, obsceniczne kino eksperymentalne, artystyczne indywidua – słowem, zapis narodzin kolejnego twórczego fermentu, który rozsadzał kostniejące metody twórcze, a jednocześnie był emanacją kryzysu cywilizacji, epoki kontrowersji podszytej lękiem i buntem. Wydaje się, że nie można zrozumieć kinematografii (a może duchowości i wyobraźni?) amerykańskiej bez zapoznania się z No Wave Cinema i Transgression Movement.

Z drugiej strony mamy film „Amerykańscy mistycy” (American Mystic), obraz pozornie inny od „Blank City”. Pozornie, bo choć formalnie oba projekty różnią się od siebie znacząco, choć poruszamy się po innych przestrzeniach (tu małe miasteczko, rezerwat), a prowokacja jest ostatnią rzeczą, o jakiej myślą bohaterowie, to tak naprawdę obraz ten również opowiada o nonkonformizmie i radykalnych wyborach wynikłych z niezgody na płyciznę codziennej rzeczywistości. Historia trójki religijnych odszczepieńców: potomka Siuksów wychowującego dziecko w wierze przodków, pogańskiej kapłanki i spirytystycznego medium w neochrześcijańskiej wspólnocie, mówi o głęboko zakorzenionej w człowieku potrzebie duchowości, magii, mistyki. To zapis trzech ścieżek życiowych ludzi poszukujących sensu, wyobcowanych przez to z gromady, przez najróżniejsze praktyki i rytuały dochodzących do swojej prawdy.

Reżyserami obu filmów są kobiety. Trudno orzec, czy płeć twórcy ma wpływ na sposób pokazywania protagonistów, na subtelność czy wnikliwość wniosków. Tak czy owak odnoszę wrażenie, że moja Ameryka dzięki tym dziełom nabrała trochę bardziej realnych kolorów. Ale może to tylko złudzenie, mój osobisty American dream – wszak zapadły mi w pamięć filmy o kreacji rzeczywistości, o jej wymyślaniu, reinterpretacji. Może w gruncie rzeczy wcale nie chcę poznać ani zmierzyć się z Ameryką prawdziwą, Ameryką przeciętnego obywatela? Może jedynie pragnę potwierdzenia własnych wyobrażeń o „pięknym śmietniku świata”, w którym znajduję same skarby? Może wolę tę Amerykę, która nie istnieje?

Filmy:

„Blank City”, reż. Celine Danhier, USA 2009, 94’
„Amerykańscy mistycy” (American Mystic), reż. Alex Mar, USA 2010, 80’

Polskie premiery obu filmów miały miejsce na 1. American Film Festival (Wrocław. 20 – 24 października 2010 r.).

* Paulina Sieniuć, redaktorka, krytyk literacki i filmowy.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.