Jan Śpiewak
Czy warszawiacy dorośli do loftów?
W 2007 roku West Development zapowiedział stworzenie ponad 50 loftów w budynkach Polskich Zakładów Optycznych. Piękny budynek został zbudowany z myślą o produkcji specjalistycznego wyposażenia optycznego. Pomysł dewelopera wydawał się strzałem w dziesiątkę. Wszystko przemawiało za taką inwestycją: dobre położenie – niedaleko centrum, blisko parku Skaryszewskiego – a także piękne postindustrialne wnętrza. Media poświęciły projektowi bardzo wiele uwagi. Warszawa miała zamienić się w drugi Nowy Jork lub Berlin. „To dopiero początek” wieszczono na łamach gazet. Na Pradze oraz na Woli jest jeszcze wiele budynków, które mogą się zamienić w luksusowe apartamenty. Zwracano uwagę na liczne społeczne korzyści z tej formy inwestycji. Miał to być świetny sposób na rewitalizację zaniedbanych dzielnic.
Medialny szum nie przełożył się jednak na najważniejsze: popyt. West Development ogłosiło: „Projekt był rzeczywiście ciekawy. Cieszył się dużym zainteresowaniem prasy, było o nim głośno, był chwalony. Niestety nie przełożyło się to na sprzedaż i z bólem musieliśmy z niego zrezygnować”. Deweloper znalazł chętnych jedynie na 10 z 57 mieszkań. Projekt upadł. Kryzys na rynku nieruchomości zamroził jakiekolwiek inwestycje. Lofty nie powstały ani na Woli, ani na Pradze. Europlan Development planował stworzenie luksusowych mieszkań w budynkach zakładów im. Róży Luksemburg. Mówiło się także o loftach na terenie fabryki wódek Koneser i Norblina. Z żadnego z tych planów nic nie wyszło.
Sama idea loftów zwraca uwagę na społeczne postrzeganie historii. Lofty powstały jako pewna odpowiedź na dezindustrializację amerykańskich miast. Przemysł wyprowadzał się na przedmieścia, zostawiając po sobie dużo pustych budynków. Znajdowały się one najczęściej w zaniedbanych i ubogich dzielnicach. Do wielkich pofabrycznych przestrzeni wprowadzali się ludzie, którzy mieli wystarczająco dużo odwagi i wyobraźni, by nie bać się tam mieszkać i umieć uczynić je atrakcyjnymi. Znacznie później idee podchwycili deweloperzy. W Warszawie chciano ten etap przeskoczyć. Trudno się więc dziwić, że nie wyszło. Polska klasa średnia i wyższa nie docenia jeszcze zalet „życia w starych murach”.
Przykładów jest mnóstwo. W 2008 roku firma należąca do Jana Wejcherta, jednego z najbogatszych Polaków, zburzyła w Konstancinie modernistyczną willę Julisin wybudowaną w 1934 roku przez Czesława Przybylskiego. Niedawno zniknęła z powierzchni ziemi praska Parowozownia. Dzisiaj słyszymy o burzeniu zabytkowych budynków na Saskiej Kępie. Spłonęła już drugi raz willa Arpada Chowańczuka na Mokotowie. Można powiedzieć, że za ten proces destrukcji odpowiadają miejskie służby konserwatorskie. Z drugiej strony trzeba jednak zauważyć, że istnieje społeczne przyzwolenie na niszczenie zabytków, jeśli nawet bardzo bogaci ludzie, których stać na remonty, wolą je równać z ziemią.
Warszawa doczekała się nawet specjalnego określenia na system niszczenia historycznych obiektów. „System konstanciński” polega na celowym uszkodzeniu budynku, tak by po upływie pewnego czasu móc zgłosić konserwatorowi, że grozi zawaleniem i potrzebna jest natychmiastowa rozbiórka. Najczęściej budynki są podpalane, albo właściciel robi dziurę w dachu. Dzieła zniszczenia dopełnia już wtedy za inwestora natura.
Stolica Polski przeżywa ciągle swój sen o nowoczesności. Nowoczesność i sukces w naszym wydaniu to samochód i mieszkanie w domku pod miastem, albo na nowym grodzonym osiedlu. Starych murów nie zauważamy, tak jakby były one czymś wstydliwym, obrazem z epoki, o której chcemy jak najszybciej zapomnieć.
* Jan Śpiewak, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 96 (46/2010) z 9 listopada 2010 r.