Jacek Wakar
Hamletów dwóch, tłum Edków
Prawie go nie poznałem. Widać było, że odebrał w Brukseli lekcje, jak sprawdzać się w mediach, bo najważniejsze kwestie wygłaszał sugestywnie, wprost do kamery. Swoją rolę odegrał doskonale.
Tak, to był ten Michał Kamiński. Ten sam, który w roku 2005 podczas wieczoru tuż przed ogłoszeniem wyników drugiej tury wyborów zapraszał sympatyków PiS na ostatnie kanapki w III RP, bo „za pół godziny na tej scenie pojawi się prezydent IV RP”. Był legendarnym spin doctorem braci Kaczyńskich, u boku Lecha chciał trwać na dobre i na złe. Po katastrofie smoleńskiej uwierzyłem w jego łzy. A teraz ogolony na zero, jakby nieco szczuplejszy, prosto do kamery, mówił rzeczy zadziwiające. O tym, że w PiS, ugrupowaniu prawa i sprawiedliwości, namawia się do donoszenia na kolegów. O tym, że czuje się już poza swoją partią. I niemal ani słowa o Jarosławie Kaczyńskim. Nic o tym, jak nietuzinkowym ten ostatni jest mężem stanu…
Z początku nawet rozterki Kamińskiego, czytany przezeń na wizji wiersz Słonimskiego, zrobiły na mnie wrażenie. Myślałem sobie, że ten – inteligentny przecież – polityk nareszcie się zbuntował, doszła do głosu Herbertowska „kwestia smaku”.
A potem mi przeszło. Hamlet Kamiński zaczął brzmieć fałszywie. Nie, nie dlatego że, tak jak wszyscy konsystencją podobni do magmy pretorianie Kaczyńskiego o twarzach Błaszczaka i Brudzińskiego, powinien bezkrytycznie trwać przy wodzu. Bardziej dlatego, że Kamiński samego siebie obsadził w roli Hamleta, mając na oku role jeszcze większe. Być albo nie być – być w polityce, ale nie być w PiS: taką na kolanie przeprowadził kalkulację. Człowiek, który w sposób uwłaczający własnej inteligencji legitymizował podobnie jak teraz obmierzłe zachowania szefa, próbował zagrać kogoś, kogo brzydzi ta stajnia Augiasza. Może stracić, ale nie będzie brodzić w szlamie.
Na boku, dla nieco mniejszej widowni, swą rolę gra Paweł Poncyljusz. Ten z PiS odchodzi już drugi tydzień. Czeka z utęsknieniem, aż go Kaczyński wyrzuci, a tu nic. Nic i nic. Zatem będzie musiał zrezygnować sam i przejdą mu koło nosa profity, jakie dają szaty męczennika w słusznej sprawie. A wcześniej? Niczym kolejna w tym teatrze pierwsza naiwna Elżbieta Jakubiak z uśmiechem znosił wszystkie zniewagi. Kaczyński mówił coś o paprotkach i ładnych buziach, a oni swoją mantrę. Nawet dzisiejsza rzekoma ofiara nie zmyje towarzyszącego mi wtedy obrzydzenia.
Hamletów mamy zatem takich, jak polską politykę. Upadek PiS raczej mnie cieszy, niż martwi, wpisuje się też w szerszy obraz. Co chwila bowiem powraca przykre wrażenie, że bitewki na naszym polskim podwórku mamy małe, bo na większe nas nie stać. Ktoś komuś wbije kosę w plecy, bo do wyzwania na pojedynek trzeba mieć odwagę. Polityką, nie tylko w wydaniu PiS, zawładnęli Edkowie z „Tanga” Mrożka. U boku Kaczyńskiego wskazać ich najłatwiej, jest ich tak wielu, że już nie odróżniam twarzy. Choćby Brudziński, Błaszczak i mój ulubiony, Ziobro. Jan Klata inspirował się nim kiedyś, wymyślając swych „Szewców u bram” w TR Warszawa. Prokurator Scurvy z tego fatalnego przedstawienia to było właśnie sceniczne wcielenie Ziobry. Także z tego brało się fiasko całego przedsięwzięcia. Ziobro nie miał i nie ma formatu, który predestynowałby go do głównych ról. Jego przeznaczeniem jest noszenie halabardy. Nawet jeśli w przyszłości zostanie następcą tronu w PiS, będzie to już jedynie ugrupowanie halabardników.
Dwóch samozwańczych Hamletów, tłum Edków – wiem, wyjątkowo słaby teatr opisuję. Tyle że jest dokładnie taki sam, jak polska polityka. Bez polotu, bez rozmachu, zduszona, szara. Teatr – przynajmniej chcę w to wierzyć – to nie tylko słuszność myśli, broń Boże nie tylko „sztuka krytyczna”. To także estetyka. W polskiej polityce, a może w jakiejkolwiek innej też, nie znają tego słowa.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 97 (47/2010) z 16 listopada 2010 r.