Jacek Wakar
Po wyborach. Szaleństwo króla Jerzego
Mam przewagę. Praca krytyka teatralnego daje mi tyle, że kiedy inni wytrzeszczają oczy ze zdumienia, ja tylko lekko się uśmiecham. Nie jest tak zawsze, ale bywa, że jak chce popularne hasło – sztuka przerasta życie. A jeśli nie przerasta, to przynajmniej je wyprzedza. Przykładów dałoby się wymienić bardzo wiele, ale casus Jarosława Kaczyńskiego narzuca się sam.
To prawda, mamy dziś w Polsce dwóch polityków wagi ciężkiej. Pierwszy to Donald Tusk. Drugi Jarosław Kaczyński. O Bronisławie Komorowskim mimo najszczerszych chęci nie mogę tego samego powiedzieć. Oglądam jego wywiad z Tomaszem Lisem i słyszę tylko gładkie formułki. Dochodzę do wniosku, że mam prezydenta spokojnego i przewidywalnego, ale nie jestem w stanie zacytować jego opinii na jakikolwiek temat. Żadnej wyrazistości, więcej – żadnego wyrazu. Dlatego komuś, kto jak ja bez polityki w krajowym wydaniu żyć nie może, zostają tylko oni dwaj.
Śmieszy mnie oczywiście, gdy premier przebiera się w nie swoje szatki i z uporem godnym lepszej sprawy zaczyna grać fatalnie napisaną dla siebie samego przez siebie samego rolę. A właśnie tak było podczas ostatniej kampanii przed wyborami samorządowymi. Najpierw Tusk postanowił zabawić się w Krzysztofa Ibisza albo odmłodzonego amanta z hollywoodzkiego kina klasy C i w jedną chwilą stracił – na oko – tak ze 25 lat. Potem dorobił sobie do tego hasło, zaczynające się od słów „Nie róbmy polityki”. Tak to mniej więcej szło, a potem następowało wezwania do budowania – mostów, szkół, boisk, czego tam jeszcze. Tusk zakasywał rękawy do budowania, a mnie otwierał się nóż w kieszeni. Że Donalda Tuska dopadł kryzys wieku średniego i jak kiedyś Kwaśniewski poprzez słynne niebieskie koszule począł walczyć o zaufanie wyborców? Cóż, to głupie, ale jeszcze do przeżycia. Ale jeżeli premier zaczyna odżegnywać się od polityki, to rozwiązania są jedynie dwa. Potraktować to jako kiepski żart, a przecież w wypadku szefa rządu nie wypada. A jeśli już tę deklarację weźmie się serio, łatwo wpaść w furię. No bo jak, po co premier zostawał premierem? Po to, by polityką się zajmować właśnie. Ja wiem, że polityka dziś kojarzy się jak najgorzej. Ale zamiast iść pod publiczkę, ciułając głosy, Tusk mógł przynajmniej podjąć próbę zrehabilitowania polityki. Nie podjął jej – to jego sprawa. Jednak dotąd próbował posługiwać się w polityce kodem męskim, grać mężczyznę. Wychowanemu na Chandlerze i Hammecie mnie się to nawet podobało. Tym bardziej uderzające były teraz te umizgi. Polityka? To nie ja, ja jestem od budowania mostów…
Gierki Tuska to jednak nic w porównaniu z performance’em Jarosława Kaczyńskiego. W wyborczy wieczór pojechał do Radomia, największego miasta, w którym wybory na prezydenta miał wygrać kandydat PiS. I wygrał, co pozwoliło prezesowi partii ogłosić wielkie zwycięstwo, odesłać PO do narożnika i w zwięzłych żołnierskich słowach wytłumaczyć światu, dlaczego wynik nie był jeszcze lepszy. Już nie pamiętam, kto był winny w poprzednich podobnych razach, ale teraz sprawa zupełnie oczywista. To przez perfidną akcję odejścia z partii trzeciorzędnych (jak ich sam prezes raczył nazywać) polityków PiS nie zatriumfował i na pogrom Platformy musi poczekać jeszcze rok. To „najczarniejsza groteska” – mówił Kaczyński i rozdawał razy. I wtedy przypomniało mi się „Szaleństwo króla Jerzego” – głośna przed laty sztuka, w której oszalałego władcę zagrał Marek Walczewski. Jego król zatracił kontakt z rzeczywistością, wszędzie wietrzył spiski, zachowując jednak czasem ostrość spojrzenia człowieka zdrowego. Odnoszę wrażenie, że z Jarosławem Kaczyńskim jest dziś podobnie.
Po katastrofie smoleńskiej debata o jego samopoczuciu ogarnęła cały kraj. Zastanawiano się, jak człowiek złamany bólem po największej stracie wróci do polityki i co nim teraz będzie powodować. Pytano, czy zażywa leki, doszukiwano podwójnych znaczeń w wypowiadanych przez niego słowach. A potem, przynajmniej dla mnie, zaczęło być niebezpiecznie. Tyle że „Szaleństwo króla Jerzego” było komedią i słuchając radomskiej mowy Kaczyńskiego zacząłem w końcu się śmiać. Kogo bowiem oskarżył o perfidną grę? Szefową własnej kampanii prezydenckiej oraz minister sportu we własnym rządzie. Wieloletnich spin doctorów partii, z których jeden przez długie lata był jednych z najbliższych współpracowników zmarłego brata. Wreszcie tak bliskich mu muzealników. W jednej chwili okazało się, że Kaczyński wyhodował na łonie własnego ugrupowania stado jadowitych żmij.
To żarty, ale niedzielna wypowiedź Kaczyńskiego, jeśli traktować ją poważnie, skreśla go z polityki na wysokim szczeblu. Bo jeśli ktoś najbardziej odpowiedzialnymi stanowiskami obdzielał samych zdrajców, to znaczy, że kompletnie zatracił instynkt i rozeznanie. Jak król Jerzy ze sztuki. A zatem pozostaje mu tylko abdykacja. Takie pomyłki nie mogą przecież uchodzić na sucho.
I jeszcze jedno… Aż boję się pomyśleć, czego dowiedzą się o sobie z ust wodza za jakiś czas dziś nie odstępujący go na krok panowie Błaszczak i Brudziński.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 98 (48/2010) z 23 listopada 2010 r.