Jacek Wakar
Kłopot z Polańskim
Kiedy czuję się dumny, że jestem Polakiem? Na pewno nie wtedy, gdy z powodu kilku stopni mrozu oraz grudniowych opadów śniegu mój kraj staje sparaliżowany. Zewsząd słychać o zimowym kataklizmie, pociągi mają kilkugodzinne opóźnienia, bo pękają szyny, a poza tym pogoda usprawiedliwia wszystko. Podróż z centrum Warszawy na Sadybę zajmuje nie dwadzieścia minut, a dwie godziny i dwadzieścia minut. Najbardziej irytujące, że niemal wszystkim to wydaje się normalne. Bo przecież zima, śnieg, mróz, grudzień.
Czuję się dumny, że jestem Polakiem czasem z powodu artystów. Podczas tegorocznej edycji Europejskich Nagród Filmowych bank rozbił Roman Polański, za „Autora widmo” inkasując sześć wyróżnień. Ktoś tam o tym napisał, pojawiła się informacja na pasku w TVN 24. I tyle, jakby nie było o czym mówić.
Istotniejsza od EFA okazała się impreza rodzinnego chowu, czyli Złote Kaczki. Nagrody czytelników miesięcznika Film mają swoją tradycję, ale od dobrych kilku lat gryzą własny ogon, tak jak i sam Film zresztą. O ich znaczeniu świadczy fakt, że nie przypominam sobie nazwisk laureatów. Pamiętam za to kolejną próbę reanimacji szacownych nagród. Jakiś czas temu przyznawano laury dla najlepszych aktorów i reżyserów iluśtamlecia. Teraz powtórzono zabieg, honorując artystów nagradzanych na światowych festiwalach. Wśród reżyserów z Polańskim konkurował Wajda, Kieślowski (słusznie) i – żeby było całkiem zabawnie – Radosław Piwowarski. To nie byle kto, ma w dorobku jeden nagradzany na światowych festiwalach film wybitny (Yesterday) i drugi całkiem wdzięczny (Kochankowie mojej mamy). Tyle że oba powstały w latach 80. Potem Piwowarski nakręcił masę gniotów, a w ostatnich latach zasłynął głównie jako autor Złotopolskich. O ich sukcesach na światowych festiwalach ani widu, ani słychu, może dlatego Piwowarski ustąpił miejsca Polańskiemu.
Twórca Chinatown nagrody osobiście nie odebrał, nie pojawił się też w Tallinie na rozdaniu EFA. Polska widownia złożona z celebrytów biła brawo, choć nie od dziś wiadomo, że ma z Polańskim kłopot. My wszyscy mamy z nim kłopot. Może dlatego, że cenimy średniaków, po drodze nam z tłumem Piwowarskich. Jeden Polański robi różnicę, a więc, co tu kryć, zawadza.
Pamiętam, jak kiedyś przed laty reżyser z żoną Emanuelle Seigner pojawił się w dawnym warszawskim kinie Relax na premierze filmu Dziewiąte wrota. Rzecz to niewybitna, ale pełna wdzięku, bezpretensjonalna. I pamiętam, jak po projekcji nadwiślańscy mistrzowie świata jak jeden mąż wydymali wargi. Kto jak kto, ale oni zrobiliby ten film nieporównanie lepiej. Przypominam sobie też pokaz prasowy Pianisty. Najpierw ogromne oczekiwania, a potem złote myśli w kolejce do toalety. Że to zbyt staroświeckie, akademickie, Polański stracił pazur, jak mógł nakręcić taką nudę. Słuchałem jednym uchem, nie dowierzając, bo Pianistę od pierwszej chwili miałem za arcydzieło. Minął czas jakiś, film wygrał Cannes, zdobył trzy Oscary. I nagle tzw. krytyka w jednej chwili zmieniła ton. Przestało jej przeszkadzać, że Pianista taki akademicki, ohydnie staroświecki. Już go doceniała.
Autor widmo mimo nagrody dla Polańskiego w Berlinie przeszedł niemal niezauważony. Ciekawsze były pełne hipokryzji deklaracje w tzw. sprawie Polańskiego. Autorytety z artystycznego światka pokazały, na co je stać. Nic więc dziwnego, że kolejne sukcesy wielkiego reżysera są przyjmowane u nas jako zło konieczne. Czasem odnoszę wrażenie, że dla niektórych kolegów po fachu lepiej by było, gdy autor Wstrętu nareszcie udał się na emeryturę i nie odciągał uwagi od ich wiekopomnych dzieł.
Tymczasem pełen sprzeczności los Romana Polańskiego to przełamanie klątwy polskiej niemożności. Celowo nie zajmuję się seksualnym skandalem, bowiem nie do mnie należy wydawanie wyroków. Wiem tylko, że oskarżenia Hollywoodu mam za szczyt obłudy, a sądowy wymiar sprawy obnaża w pełni żenadę amerykańskiego systemu sprawiedliwości. Podkreślam tylko, że Polański to pewnie jeden z pięciu największych reżyserów świata w ostatnim półwieczu. Człowiek, który skutecznie obalił podział na kino artystyczne oraz to komercyjne, z niższej półki. Matnia, Chinatown, Frantic, Dziecko Rosemary to przecież nic innego, jak rzeczy dobrze skrojone. Podobnie jak Autor widmo. W każdym z tych filmów jest jednak drugie dno, pozwalające traktować je jako wielką metaforę. Przy czym metafory Polańskiego, w odróżnieniu od wielu wysublimowanych twórców dla elity, w najmniejszym stopniu nie tracą aktualności.
O ileż wolę „komercyjnego” Polańskiego od artysty Skolimowskiego! Jego Essential Killing było jak kara. Puste, manieryczne, nadęte pychą reżysera. I udające wielkie COŚ, podczas kiedy jest tylko wydmuszką. Do tego jeszcze deklaracje Skolimowskiego, który ma się za mistrza nad mistrzami, niemal proroka, niemal boga. Do tego brak umiaru w recenzowaniu dzieła, bo przecież skoro dali się nabrać w Wenecji, to coś w tym śniegu musi się kryć. U Polańskiego jest natomiast gra. Gra gatunkami, konwencjami, gra z widzem.
Tylko tyle i aż tyle. Ależ ja lubię, kiedy kolejny raz wyprowadza mnie na manowce.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 100 (50/2010) z 7 grudnia 2010 r.