Jacek Wakar
Prezydent wszystkich Polaków?
Temat jest dla mnie nieprzyjemny. Gdy wydawało się jasne, że to Lech Kaczyński będzie ubiegał się o prezydencką reelekcję, wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że na niego nie zagłosuję. W wyborach mieli się zmierzyć Kaczyński z Tuskiem i ta rozgrywka była przynajmniej czytelna. Osiem miesięcy po katastrofie smoleńskiej nie dołączam do chóru tych, którzy prezydenturze Kaczyńskiego wystawiają podyktowane wciąż ostrymi emocjami wysokie dziś ponad miarę oceny. Blisko mi do wywodu Pawła Reszki i Pawła Majewskiego, którzy w książce „Daleko od Wawelu”, stosując metody dziennikarzy śledczych, próbują przedstawić zmarłego prezydenta jako człowieka złamanego. Tak, Kaczyński wprawiał mnie w zażenowanie nie tylko „Borubarem” i „Rokerem Pereiro”. Wizja Polski i świata, jaką wyznawał, zdawała mi się niemożliwa do podzielenia. A jednak całą jego niepełną kadencję trzeba było traktować serio. Nie wyrzekając się swej niechęci, będąc jak najdalej od Wawelu, łapię się, że za tym właśnie tęsknię.
Prezydent Bronisław Komorowski ma przede wszystkim jedną zaletę. To bodaj Andrzej Chyra powiedział kiedyś, że chciałby takiej Polski, w której nie byłoby istotne, kto jest prezydentem. Więc się doczekał. Rafał Kalukin konstruując we „Wprost” gabinet swoich marzeń (niektóre typy absolutnie kuriozalne), miejsce Komorowskiego widział w resorcie obrony. Uzasadniając nadmieniał, że konieczna byłaby abdykacja prezydenta, ale tego i tak nikt by nie zauważył. To prawda, Komorowski gwarantuje spokój, status quo. Poza chwilami, gdy włos się jeży na głowie, bo na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego ni stąd ni zowąd zaproszony zostaje Jaruzelski. Siepacze z PiS mają potem używanie, a ja z przerażeniem odkrywam, że tym razem muszę zgodzić się z Brudzińskim. Znoszę powołanie na doradcę Tomasza Nałęcza, któremu prezydent zafundował polityczną reinkarnację. Ale uwznioślenie dyktatora to jest o krok za daleko. Czytam potem, że 40 procent Polaków uważa stan wojenny za uzasadniony. Jestem już do podobnych informacji przyzwyczajony i coraz bardziej na nie uodporniony. Ową odporność daje mi przeświadczenie, że w moim porządku spraw to nie ma najmniejszego znaczenia. Gdyby odpowiedziało tak samo 80 procent badanych, też wiedziałbym, że są w błędzie.
Komorowski mówi, że zasypuje podziały. Zapomina, że brak osądzenia nie oznacza rezygnacji z pamięci. Podobnymi ruchami przypomina o swym istnieniu, choć czyni to z wdziękiem słonia w sklepie z porcelaną. Kaczyński źle czuł się w skórze prezydenta, jedyną przyjemność odnajdując w komunikowaniu hiobowych wieści. Przyznaję, będzie mi się kojarzył z Gruzją, z Muzeum Powstania Warszawskiego, z grupą młodych uczciwych polityków, w której istotną postacią była moja o dwa lata młodsza koleżanka ze studiów. Ale mam przed oczami twarz Kaczyńskiego, który z rodzajem chorej satysfakcji ogłasza kolejne narodowe żałoby, jakby w tym widział główny sens swej funkcji. Gorzki paradoks w tym, że żałobą, wielką smutą przypieczętowany został i jego los.
Dziś Komorowski wydaje się odwrotną stroną swego poprzednika. Nie mam wątpliwości co do jego intencji, tyle że – jak to u nas – z realizacją bywa kiepsko. Może i dobrze, że prezydent nikogo nie próbuje grać. Jednak naturalność bywa pułapką i Komorowski przekonuje o tym dobitnie, pokazując, że polska polityka osuwa się dziś w meandry absurdu. W kampanii pokazał się jako ojciec rodziny, co każdą wolną chwilę spędza w domku letniskowym w Budzie Ruskiej. Miał prawo, nic nam do tego. Nie jego także wina, że jakiś paparazzo sfotografował go w gaciach, z wydatnym brzuchem. Gorzej, gdy rzucił jedną ze swych skrzydlatych fraz: „mowy mają być krótkie, a kiełbasy długie”, a ja już przecierałem oczy ze zdumienia. Nie wiem, kto odpowiada za wizerunek głowy państwa, ale ten ktoś nadaje się do dymisji, bo nie wyciągnął żadnych wniosków. Chyba że to jest przemyślany koncept, by Polska miała prezydenta przaśnego, co i dowcip zaserwuje, i potem sam z niego głośno zarechocze. Znany jest amerykański występ Komorowskiego w sprawie polowań i kobiet, co bezpieczne mają czekać w domach. Znaczące, ale to jeszcze nic. Potem nastąpiła bowiem opowieść zupełnie niebywała, wygłaszana podczas jakiegoś spotkania z biznesmenami albo innymi szanowanymi osobami z finansowych bodaj kręgów. Prezydent wspominał dawne dzieje, jak to on, więzień polityczny, siedział w jednej celi ze zwykłymi bandytami i się z nimi bratał. Jeden z nich, niejaki (jeśli mnie pamięć nie myli) Edziu Szelążek, miał obiecywać, że wraz z kolegami odbiją bohaterów, a potem razem zwieją do Ameryki. To miało – zdaniem głowy państwa – obrazować miłość, jaką Polacy od lat darzą USA.
Trzeba było zobaczyć tę ekspresję, gestykulację, mimikę Komorowskiego, wsłuchać się w jego tubalny głos. Toż Amerykanie, obeznani z konwencją stand up comedy, mogli nam prezydenta nie wypuścić z powrotem do kraju, widząc w nim genialnego showmana. Nie miało to nic wspólnego z dyplomacją, ale historia mówi, że etykieta jest po to, by łamać jej zasady. Gdyby wszyscy trzymali się jej kurczowo, pewnie poumieralibyśmy z nudów. Dlatego możemy być spokojni, prezydent Komorowski umrzeć nam nie pozwoli. Rzecz tylko w tym, że cała ta opowieść o polowaniu, a potem o Szelążku, wydała mi się z innej – zgoła nieprezydenckiej – bajki. Chyba że Komorowski zawierzył w magię sondaży, w populistycznym bełkocie jowialnego satyra widząc szansę na poprawę swych notowań. Tyle że mistrzów stand up comedy nie pokonał. Nie stał się nowym Ericem Bogosianem ani Woodym Allenem. Ktoś pisał, że taki język, taki styl przemawiają do Amerykanów i dlatego prezydent zaprezentował się doskonale. Patrzyłem z żoną i nie wierzyliśmy własnym oczom. Bronisław Komorowski pogrzebał w opowieści o Szelążku powagę urzędu, powagę polityki.
Ja wiem, że coś takiego już u nas nie istnieje. Jarosław Kaczyński w swoim matriksie, a Komorowski na polowaniu. Z domu żałoby trafiliśmy do dziwnego lunaparku. I ani tam, ani tu nie jest nam dobrze.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 101 (51/2010) z 14 grudnia 2010 r.