Geniusz i amator, dzieło i komentarz, idiom i szacowanie wartości albo starcie z sygnaturą – to dwie strony fuzji o niewiadomym, choć często przewidywalnym przebiegu. Amator, który porywa się na krytykę geniusza, deprymuje się i zwykle kończy samoośmieszeniem: sama wrogość jego gestu, sama zuchwałość wypowiedzi w obecności mistrza jest już dla niego kuriozalnie niestosowna. Mistrz dzierży podwójną władzę – może zarówno sam podjąć krytykę (w dziele-komentarzu albo po prostu w „zwyczajnej” językowej wypowiedzi), jak i pasywnie mierzyć się z adwersarzem, który zechce zbliżyć się do dzieła w próbie szacunku dla jego idiomatycznej potencji. Co jednak, gdy spotykają się mistrzowie, równie silni, a stylistycznie sobie obcy? Mówiąc dokładniej: co się wydarzy, gdy uznana partytura trafi w ręce wirtuoza tyleż zdolnego, co złośliwego i kapryśnego?
Mamy gotową odpowiedź: „La Valse” Maurice’a Ravela w wykonaniu Glenna Goulda – oto spotkanie dwóch słynnych muzyków. Spotkanie osobliwe, zderzenie całkowicie odmiennych, by nie rzec – wręcz antytetycznych temperamentów, sytuacja podwójnego przerysowania: przesada Goulda trafia na przesadę Ravela, doskonałość Goulda na doskonałość Ravela, ironia Goulda na żelazną powagę Ravela. Z jednej strony mamy pianistę, który zasłynął ciężką, perfekcyjnie regularną, zimną, mechaniczną i anonimową (jeśli pominąć typowe dla Goulda maniery wykonawcze) interpretacją utworów Bacha, na swój genialny sposób osiągając ten mistyczny chłód, tak zachwycający Simone Weil czy Emile’a Ciorana, który autora „Kunst der Fuge” nazywał nieznośnym bogiem. Pianistę legendarnego, który nie bez powodu w „Przegranym” Thomasa Bernharda doprowadza do rozpaczy Wertheimera, przeambitnionego histeryka, który przytłoczony potęgą geniusza uprawia muzykę z coraz większą rezygnacją, aż wreszcie porzuca ją na dobre i popełnia samobójstwo. Z drugiej strony pojawia się Ravel, artysta znany ze spektakularnych kompozycji, zwany przez Strawińskiego „najdoskonalszym wśród szwajcarskich zegarmistrzów”, który może dziś uchodziłby za muzyka campowego, gdyby nie nadmiernie wytężona powaga własnej elegancji, gdyby nie muzyka nazbyt układna (i oto amator porywa się na geniusza… niech więc czytelnik rozlicza mnie z pychy i dumy) i do znudzenia delikatna. Jego sztuczność i pedanteria, z jaką traktował samego siebie, musiały przełożyć się na charakter twórczy; perfumy, gładkość, czar i wdzięk – buduarowa wirtuozeria, której Ravel był obsesyjnie posłuszny, brzmi dla mnie – muszę to wreszcie otwarcie przyznać – nieco fałszywie.
Coś podejrzanego czai się w tej gładkości. Melodie Ravela przywodzą na myśl dyscypliny sportowe uchodzące za estetyczne, jazdę figurową, piruety na lodzie, wymuskane baletnice, woltyżerkę w stroju wieczorowym. Dlatego „La Valse” z trudem znosi przyciężką wirtuozerię Goulda, nie jest już zwinną tancerką, myli się co chwila i resztką wdzięku stara się pokryć kolejne faux pas. Glenn Gould skacze po klawiaturze z przyjemnością figlarną i okrutną, wprawiając zapewne w oburzenie ortodoksyjnych słuchaczy. Oto przecież sławny impresjonista jest, całkowicie niezasłużenie, torturowany przez muzyka co prawda uznanego, ale funkcjonującego w specyficznym rejestrze, a poza tym kapryśnego, nie potrafił on przecież nigdy zrezygnować ze swoich irytujących zwyczajów, teraz zaś jesteśmy na granicy wytrzymałości, słuchając tego osobliwego wykonania muzyki – bądź co bądź – poważnej…
Ale czy ta szalona powaga i subtelność aż nie proszą się o skalanie? W jakimś stopniu Ravel domaga się takiej (dość jednak zabawnej) profanacji. Oczywiście w oczach krytyków to Gould tutaj przegrywa, inwencję wykonawczą również obowiązują takt i harmonia, tradycja i niepisane reguły dopasowania. Akademickie jury zazdrośnie strzeże już dobrego tonu.
O wiele ciekawiej współbrzmi jednak talent absolutnie poważny w połączeniu z talentem przekornym. Takie porachunki estetyczne przede wszystkim bawią, czego nie da nam nawet najlepszy dyrygent celnie wygrywający zawsze już przecież znaną ironię Prokofiewa. Z pewnością to nie maniera Goulda jest tutaj nie na miejscu; jej zamierzona ociężałość nie kompromituje się sama przed sobą. Dobrze ją przecież znamy. Z Ravelem też jesteśmy obyci, nowością jest kostium, w jaki go przystrojono. Może więc warto przyjąć ten dowcip, zwłaszcza, że znamy klasę jego autora.
Na koniec jeszcze wzmianka w kwestii tytułu. Dlaczego „czyta”, a nie „gra”? Nie chodzi tu bynajmniej o banalny chwyt retoryczny mający skierować uwagę na kaprys interpretacyjny Glenna Goulda, ale raczej o odniesienie go do kondycji współczesnej krytyki muzycznej. O ile nie sposób chyba na dobre zrezygnować z „hermeneutycznego” paradygmatu wykonania i usunąć z pamięci całą tradycję czytania partytur, kanoniczne reguły artykulacji, które z czasem urosły do rangi absolutu, narzucając tym samym przymus posłuszeństwa, o tyle warto może czasem pokusić się o mniej wyniosły, czule komiczny komentarz. Skoro czytelnikowi pisma, także jako zapisu nutowego, przysługuje, jak powiedziałby Derrida, pasja nie-wiedzy (passion du non-savoir), to przywilej ten musi legitymizować rozmaite interpretacje, także te – niekoniecznie niesłusznie – nieudane.
Nagrania:
Glenn Gould wykonujący „La Valse” Maurice’a Ravela:
„La Valse” w wykonaniu Marthy Argerich i Akiko Ebi:
http://www.youtube.com/watch?v=walwInnS3n0&feature=related (część 1)
http://www.youtube.com/watch?v=Tb1Q30jBipU&feature=related (część 2)