Jacek Wakar

Lament i autorytety

Po świętach, cieszę się ciszą, spokojem. W głośniku morderczy głos Jeanne Moreau mówi „Maurice Pilorge, assassin de 20 ans” w pierwszym fragmencie „Le condamné à mort” Jeana Geneta, który wielka aktorka recytuje, a Etienne Daho go śpiewa. Nie wiem, ile lat ma dziś Moreau i nie chcę sprawdzać. Nieważne. Powiedzmy, 75. Zatem 75-letnia Jeanne Moreau i Genet, którego znała, tworzą coś na kształt egzorcyzmów nad brudnymi duszami. Całość spektaklu, czy koncertu (jak dowiedziałem się z naklejonej na album reklamówki, grali to w listopadzie w paryskim Odeonie) trwa 32 minuty. I są to 32 minuty ostateczności. Zdumiewające. Kupiłem całkiem przypadkiem, w warszawskim EMPiK-u, wbrew logice, bo tego rodzaju wydawnictwa najzwyczajniej w świecie do Polski nie docierają.

Tak to jest, że prawdziwa sztuka, ta, co opiera się działaniu najbardziej efektownych przymiotników, obnaża boleśnie to, co zazwyczaj wynosimy na piedestał. Nie mówię, co by było, gdybyśmy głos Jeanne Moreau zestawili z jakimś anonimowym głosem, takim, co to go jeszcze przed chwilą mieliśmy za najczystszą niezwykłość. Kupuję „Newsweek” (nr 53/2010) zwabiony hasłem „Siedmiu szkodników polskiej kultury”. Znać, że redaktorzy z niejednego pieca chleb jedli. Wierzą w magię cyfr na okładce, królują przepowiednie na 2011 rok – od politycznych do modowych. Poza tym dla każdego coś miłego: Sarkozy, Balcerowicz, Žižek, Wiśniewski. Tak, tak, ten Wiśniewski. Michał Wiśniewski.

Szkodników kultury nie wybierają sami dziennikarze. Ich tekst powstał, jak piszą, na podstawie rozmów (lub nadesłanych wypowiedzi) m.in. z Jarosławem Gugałą (rozumiem, Zespół Reprezentacyjny), Kayah, Krzysztofem Majchrzakiem, Zbigniewem Hołdysem, Janem Peszkiem, Katarzyną Kozyrą, Danielem Olbrychskim, Andrzejem Stasiukiem. Typów jest ledwie siedem (cyfra dobrze wygląda na okładce). Niedużo, a i tak za dużo. Bo czego dowiadujemy się z „Newsweeka”? Ano na dzień dobry tego, że polska kultura znalazła się w stanie zapaści. A potem, że za ów stan odpowiadają klasa polityczna (z prezydent Warszawy Hanną Gronkiewicz-Waltz na czele), kolejni ministrowie finansów, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji i – osobiście – Nina Terentiew (bo zamieniła „misyjną” Dwójkę na przebrzydły Polsat), wdzierająca się wszędzie komercja uosabiana przez Piotra Fronczewskiego i Marka Kondrata, demoralizacja autorytetów, czego najlepszym dowodem jest przypadek w kulturę zaangażowanego od lat Bartosza Węglarczyka, zadufani intelektualiści, co to nie widzieli, a ferują wyroki. W tej kaście po nazwisku dostaje się Adamowi Zagajewskiemu, który skrytykował kiedyś polską sztukę współczesną, co zapamiętała mu polska artystka współczesna Katarzyna Kozyra. Wystarczy, by trafić na czarną listę.

Żeby cios był jeszcze silniejszy, obok trzy głosy autorytetów. Zbigniew Hołdys załamuje ręce, bo stacje radiowe nadają tylko pop. Krzysztof Majchrzak jedzie po korporacjach medialnych, rządzonych (a my wraz z nimi) przez idiotów. Daniel Olbrychski wzdycha do komuny, wtedy artystycznie i zarobkowo funkcjonowało się intensywniej. I wszystko jasne. Kultura, zapaść, artyści nieskazitelni, gotowi do wystawienia świadectw moralności władzy, mediom, wreszcie kolegom po fachu. W istocie zaś banał za banałem, poganiany przez dyktowane złą wolą niedorzeczności. Przykład pierwszy z brzegu: Marek Kondrat. Opowiada wszem i wobec o swojej rezygnacji z zawodu aktora, mówi, że jest dziś pracownikiem pewnego banku i dobrze z tego żyje. Mogę żałować i żałuję, że świetny aktor podjął taką decyzję, ale miał do tego prawo. Autorzy artykułu Leszek Bugajski i Filip Łobodziński oraz koledzy autorytety najwyraźniej mu tego prawa odmawiają.

Jeśli miałbym powiedzieć po tym tekście, co tak naprawdę najbardziej szkodzi polskiej kulturze, rzekłbym – hipokryzja. Punkt widzenia zależy od potrzeb. Przypominam nieśmiało, że nie tak dawno temu odtrąbiliśmy triumfalnie rozkwit polskiego teatru i opery spod znaku Trelińskiego, po festiwalu w Gdyni w 2009 roku obchodziliśmy hucznie prosperity naszego kina. Wciąż mówi się o powrocie młodej i trochę starszej literatury, wydawnictwa nie zamieniają się w agencje reklamowe. Polak nie wiedzieć czemu zostaje szefem biennale w Berlinie itd. Działam stronniczo, punktując wszystko, czym ekscytowały się media, dowodząc słuszności tez o wyjątkowym czasie polskiej kultury. To oczywiste, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana, wiele z tych sukcesów mogłoby zostać trochę wnikliwiej prześwietlonych i wtedy na monolicie pojawiłyby się zapewne rysy. Nie można jednak odwracać kota ogonem. Wiele krajów zazdrości nam takiej zapaści.

Nie idzie mi tym razem o pieniądze. Też czekam na jeden procent na kulturę w budżecie państwa i nie wierzę, że się doczekam. Też złości mnie fakt, że rząd w sprawie kultury polega przede wszystkim na medialnej sprawności i dobrej woli ministra Bogdana Zdrojewskiego. Też przyjmuję z nadziejami inicjatywy takie, jak Pakt dla Kultury ogłoszony przez ruch Obywatele Kultury jako pospolite ruszenie tych, którzy pragną uświadomić władzy, że nie wolno ich nie dostrzegać. Tyle tylko, że widzę w nich wartość przede wszystkim ideową, narzędzie zjednoczenia w słusznej sprawie. Gorzej, jak sądzę, będzie z efektami. W „Newsweeku” Daniel Olbrychski sformułował taką oto złotą myśl: „Kultura nie jest w polu zainteresowania polityków, bo kultura nie przynosi im realnych korzyści politycznych”. Eureka!

Publikowany przez tygodnik lament budzi jednak we mnie niesmak. Pokazuje bowiem jak w soczewce, że w Polsce autorytety są na lata zadekretowane. Proszę wymienić ostatnią wielką rolę Olbrychskiego. Piosenkę Hołdysa. Nawet Krzysztof Majchrzak aktywny jest głównie jako jedyny sprawiedliwy w polskiej stajni Augiasza, gra jak na lekarstwo. Gdyby tak jakiś Genet, głos Moreau, timbre Daho?

I rzecz ostatnia. Przebijająca się raz po raz pewność, że komu jak komu, ale artystom należy się więcej już z racji tego, że są artystami. Ocena ich dzieł ma znacznie mniejsze znaczenie. Tęsknota za państwem opiekuńczym, które zapewniało fałszywie pojmowaną równość. Kiedyś pisałem już o tym i od Macieja Nowaka dowiedziałem się potem, że jako prawicowemu fundamentaliście blisko mi do partii władzy. Trudno, zostaję przy swoim. Powrotu do przeszłości nie będzie.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 103 (53/2010) z 28 grudnia 2010 r.