Jacek Wakar

Pina, czyli świat

Przepraszam, pierwszy raz w tym cyklu będzie wprost o teatrze.

„Było to przedstawienie tak piękne, że właściwie nie powinno go być” – powiedział kiedyś Zbigniew Raszewski o „Słudze dwóch panów” Goldoniego w reżyserii Giorgio Strehlera z Marcellem Morettim z Piccolo Teatro Di Milano. Wskazywał wtedy najlepszy spektakl, jaki widział w życiu, przy okazji też najznakomitszy jego zdaniem spektakl teatralny świata.

„Było to przedstawienie tak piękne, że właściwie nie powinno go być”. Kiedy się czyta takie frazy, doprawiając je jeszcze takim drobiazgiem z Kotta: „Marcel Marceau nadaje ciężar powietrzu”, ma się ochotę złamać pióro, stłuc klawiaturę. Na nic tysiące liter, skoro już wszystko zostało powiedziane. Albo inaczej – trzeba mimo wszystko, bo przecież taki Strehler, taka Milva, taki Marceau był jeden, a nam zostaje dawać wyraz temu, co tu i teraz.

„Było to przedstawienie tak piękne, że właściwie nie powinno go być”. Ile razy chciałem powtórzyć za Profesorem to stwierdzenie? U Raszewskiego, jak to u mędrca, słowa te zaprawione zostały nostalgią. U mnie zapewne młodzieńczą naiwnością i zapałem. Zatem tak: „Sługa dwóch panów” – to samo przedstawienie Strehlera, tyle że już nie z Morettim, a z Ferruccio Solerim. Raszewski oglądał spektakl w roku 1958, ja bodaj 42 lata później… Dwa recitale Milvy, oparte na tekstach Brechta, a reżyserowane przez Strehlera oczywiście. Jeszcze „Kariera Artura Ui” też Brechta w inscenizacji Heinera Muellera z genialnym Martinem Wuttke w roli tytułowej. Mam w oczach pierwszą scenę, gdy Arturo przesuwa się na czworakach, z wywieszonym jęzorem. „Jak pies – powiedział do siebie. Było tak, jakby wstyd miał go przeżyć”.

Wymieniać mógłbym, może na wyrost, jeszcze przez jakiś czas, ale wspomnę tylko „Wyludniacza” Becketta w interpretacji Serge’a Merlina. Skończenie piękny, ale przerażający chłodem logiki umierania tekst, gra twarzy, na której czas wyżłobił głębokie koleiny, oraz symfonia palców, z których każdy opowiadał własną historię, Merlin stworzył z tego traktat o gaśnięciu świata, o powolnym ciemnieniu malowideł. Maleńki jego teatr – teatr słów, twarzy i dłoni – stawał się całym światem. Czystym wzruszeniem nie do nazwania.

Czasem je czuję. Czasem teatr przestaje być tylko teatrem. W czerwcu 2009 roku jechałem do Wrocławia na festiwal Świat Miejscem Prawdy. Atrakcji nadmiar – Brook, Barba, Schechner – ale mnie interesowała ona, Pina Bausch. Znałem ją z opowieści, z fragmentów filmowych zapisów jej przedstawień, z „Porozmawiaj z nią” Almodovara, bo ten film powstał z inspiracji jej choreografiami i znalazł się w nim fragment „Cafe Mueller”. Znałem jej teatr z fotografii. Podłoga pokryta goździkami w „Nelken” (czyli „Goździkach” właśnie), proste krzesła w „Cafe Mueller”. We Wrocławiu tamtego czerwca Tanztheater Wuppertal pokazywał „Nefes”, czyli „Oddech”. W tym tytule zawarła Bausch przeświadczenie o bezdyskusyjnym tryumfie życia nad śmiercią, oczywistym zwycięstwie jasnego nad czarnym. Patrzyłem z oczami szerokimi od zachwytu i przypominałem sobie bodaj zdanie Gombrowicza: „W sztuce najtrudniejsza jest łatwość”. Tancerze od Piny Bausch potrafili zaprzeczyć prawu grawitacji, okiełznać na scenie żywioł, bez reszty poddać się ruchowi, gdy trzeba – kilka metrów przefrunąć. Zawsze z lekkością, pozornie bez wysiłku. Z uśmiechem, jakby oni i ich mistrzyni mimochodem pragnęli obrócić w proch tezę, że synonimem słowa „arcydzieło” jest zawsze powaga, nawet posępność.

Dwa dni później wysiadałem z pociągu z Wrocławia do Warszawy, już na dworcu dosięgła mnie informacja o śmierci Piny Bausch. Nie przyjechała z swym zespołem na festiwal, chyba pierwszy raz w dziejach Tanztheater Wuppertal. Na spotkaniu z widzami po spektaklu, który widziałem, artyści zdawali się podenerwowani, jakby byli nieprzyzwyczajeni do mówienia o Pinie bez Piny, może zaniepokojeni wieściami z domu. Dwa dni później nie odwołali ostatniego wrocławskiego występu. Wszyscy wiedzieli, że tańczą dla Niej – „jakby świat się właśnie kończył” – notował po ostatnim spektaklu Mirosław Kocur. Oddaję mu na chwilę głos, bo w „Teatrze” wyjątkowo opisał swe wzruszenie: „Finałowa procesja, z powtarzanym w nieskończoność tematem pieśni Toma Waitsa, przemienia się w radosny marsz pogrzebowy. Tancerze śpiewają. Emocje są zbyt potężne, żeby siedzieć. Pochód artystów na kolanach wciąż trwa, a my zrywamy się z miejsc i zaczynamy klaskać. Tancerze przerywają. Kłaniają się. Wielu płacze. Inni patrzą w podłogę. Szybko wybiegają ze sceny. A my klaszczemy. Prawie pół godziny. Klaszczemy do pustej sceny. Bo tancerze już się nie pojawią. Klaszczemy w hołdzie dla Wielkiej Artystki. Takiego wzruszenia nigdy jeszcze w teatrze nie przeżyłem”.

Czytam te słowa raz na jakiś czas ze ściśniętym gardłem, cicho zazdroszcząc Kocurowi tamtego wieczoru. Tanztheater Wuppertal po odejściu Piny Bausch istnieje nadal. Kalendarz grupy wypełniony jest na najbliższe lata. Właśnie dowiedziałem się, że we wrześniu w Warszawie zobaczymy klasyczne choreografie artystki „Święto wiosny” i „Cafe Mueller” oraz jeden z ostatnich jej spektakli „Vollmond”. Znam je z fragmentów filmowych, z zapierających dech fotografii. W „Cafe Mueller” nie zatańczy już ona sama, co w jakiś sposób przypomina grane po śmierci Tadeusza Kantora „Dziś są moje urodziny”, kiedy na scenie zostało jego puste miejsce. Tym razem zobaczymy inny teatr Piny Bausch, bo bez Piny Bausch. Będzie inaczej, może ostatni raz tu, z tym teatrem. Będzie inaczej, a jednak pamiętając „Nefes” wiem, że tych wieczorów nie trzeba się bać. Nie ma sensu obawiać się upadku legendy. Ja tam nie mogę się doczekać, kiedy tak jak po „Oddechu” powtórzę za Raszewskim: „Było to przedstawienie tak piękne, że właściwie nie powinno go być”.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 104 (1/2011) z 4 stycznia 2011 r.