Marta Bucholc
Autoportret szlachcica. Hans von Aachen w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum
Zakończona wczoraj ekspozycja dzieł Hansa von Aachena w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum była typowym przykładem strategii wystawienniczej, którą cenią sobie instytucje dysponujące ogromnymi zbiorami i sprawdzonym w praktyce przekonaniem, że sztuka obroni się sama. „Wystawa specjalna” oznacza w języku tej strategii przegrupowanie posiadanych obrazów, ewentualnie ściągnięcie kilku z innych galerii, najlepiej zagranicznych (jestem pewna, że muzea, podobnie jak uniwersytety, otrzymują jakieś punkty parametryczne za współpracę międzynarodową) i powieszenie ich pod odpowiednio dużym szyldem w jednym miejscu, ale wedle zupełnie tej samej zasady, co wszystkie inne obiekty w danym muzeum eksponowane, w tym wypadku chronologiczno-geograficznej. Metoda ta doskonale trafia w nawyki poznawcze umysłu ukształtowanego przez polski system szkolnictwa podstawowego u schyłku PRL, kiedy konsekwentne myślenie liniowe było premiowane nade wszystko. Chcę powiedzieć, że taki sposób prezentacji ma wielkie walory edukacyjne (wspomagane bardzo dobrym przygotowaniem wystawy i wyczerpującymi opisami dzieł), a dodatkową jego zaletą jest fakt, że (choć wystawa się skończyła) większość dzieł pozostaje w Kunsthistorisches, acz zapewne będzie je trochę trudniej znaleźć.
Abstrahując jednak od samego pomysłu na wystawę, trzeba powiedzieć, że rzeczywiście zaprezentowano po raz pierwszy w jednym miejscu wszystkie najbardziej znane obrazy ulubionego malarza Rudolfa II Habsburga, prawdopodobnie pierwszego wielkiego praskiego obsesjonata. Wbrew temu opisowi, który zapowiadałby raczej antecedencje Goi i Eschera, Hans von Aachen malował jasno, bujnie, w stylu włoskim, przywiezionym z młodzieńczych wojaży. Można więc było obejrzeć „Bachusa, Ceres i Amora”, „Jupitera, Antiope i Amora” i kilka innych słynnych grup (oraz szkiców do nich), a także sceny zbiorowe. Zachwyciły mnie szczególnie cztery niewielkie obrazy przedstawiające sceny mitologiczne, namalowane dwustronnie na alabastrze. Artysta, z ewidentnym zacięciem iluzjonistycznym, wykorzystał naturalny układ warstw kamienia, by wydobyć z nich chmury, fale morskie (z których niezwykle pocieszny wąż morski wynurza się z zamiarem spożycia Andromedy) i wrażenie prześwietlonego powietrza. Bardzo to piękne, raczej mieszczańskie niż dworskie przez swoją skromność, pomysłowość i biegłość rzemieślniczą (z której skądinąd słynął wszechstronny autor, doskonale radzący sobie z najróżniejszymi podłożami i technikami).
Najciekawszą część ekspozycji stanowiły jednak portrety, na które ciągłe zapotrzebowanie zapewniało cesarskiemu malarzowi stałe zajęcie. Dzieła prezentujące licznych, nieodmiennie umiarkowanie urodziwych, krewnych i znajomych Habsburgów pozwolę sobie pominąć; zwykle zresztą ilustrują one odpowiednie hasła w Wikipedii. Chciałabym natomiast zatrzymać się przez chwilę przy autoportretach samego artysty.
Wygląda na to, że von Aachen był człowiekiem niezmiernie radosnym. Portretuje się często w towarzystwie młodych, filuternie uśmiechniętych kobiet, raz nawet w towarzystwie siebie samego, z bliska, w ruchu, śmieje się od ucha do ucha, w otwartych ustach widać bardzo zużyte zęby; wygląda jak postać z Breugla Starszego kilka sal dalej. Za pomocą drobnych symbolicznych rekwizytów daje nam do zrozumienia, że wiedzie życie wesołe, utracjuszowskie, chwyta uciekający czas. Patrzy na siebie bez złudzeń, ale z sympatią. Nie widać w autoportretach żadnej teorii „ja”; żadna wyuczona stylizacja – ani na Bachusa, ani na lekkoducha, ani na lubieżnika – nie sięga tak daleko, by zaczęła odstawać od roześmianej gęby malarza. Nie są to przedstawienia, ściśle rzecz biorąc, piękne, ale mają wielki urok autentyczności.
I nagle: zminiaturyzowana kopia Rudolfa Habsburga. Czarny kaftan, pod brodą śnieżnobiała koronkowa kryza zamiast rozchełstanej koszuli, ponure spojrzenie, blada twarz (gdzież jej do rumieńca bibosza z podwójnego autoportretu!), poza: „półprofil nr 3”, szczelnie zamknięte usta. Szlachcic. Von Aachen został nobilitowany w roku 1605, już po przenosinach z Monachium do Pragi, na dziesięć lat przed śmiercią. Wygląda co prawda młodo jak na pięćdziesięciolatka, ale… Zaczynamy snuć rozważania o zgubnym wpływie Rudolfa Habsburga na praską atmosferę, a tejże na jowialnego Niemca, któremu przejście z klas ludowych do szlachty odebrało witalność i spętało krtań. Przypominamy sobie wszystko, co wiemy na temat wpływu cywilizacji na zachowanie, wzrostu kontroli afektów w miarę posuwania się w górę pod drabinie społecznej, zarządzania wizerunkiem, prestiżu i snobizmu, świtają nam widma Pierre’a Bourdieu i Norberta Eliasa, zaczynamy się użalać nad biedną włoską małżonką malarza, która tak słodko się z nim droczy na jednym z autoportretów (a która po jego śmierci znajdzie się sama z piątką dzieci w tym strasznym mieście). Wszystko układa się nam w spójną całość… Gdyby nie to, że ów sztywny autoportret pochodzi z roku 1574, czyli grubo przed uszlachceniem, i jest sporo wcześniejszy od najwcześniejszego z autoportretów rubasznych. Wygląda na to, że von Aachen nabierał życia z wiekiem, statusem i pieniędzmi, spokojnie obrastając w piórka i tracąc zęby pod łaskawymi rządami kolejnych Habsburgów.
Wystawa:
Hans von Aachen. A Court Artist in Europe, Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, 19 października 2010 – 9 stycznia 2011.
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 105 (2/2011) z 11 stycznia 2011 r.