Jacek Wakar
Wszyscy artyści to…
Mawiają o mnie, żem masochista. Następnego dnia przychodzę do pracy z miną cokolwiek niewyraźną, patrzę po kątach, nic nie mówię. – Znowu to zrobiłeś – pytają, kiwając z politowaniem głowami. A ja potwierdzam i powoli zaczynam opowiadać. Gdy kończę, każą zadeklarować, że to już ostatni, najostatniejszy raz. No i ja zgadzam się, chociaż wiem, że moja przypadłość jest nie do wyleczenia.
Pora się przyznać: chodzę na polskie filmy. Nie, nie wybieram wcale tylko tych najlepszych – „Rewersów”, „Domów złych” – tylko oglądam prawie wszystko. Dlaczego? Ano dlatego, że ja wbrew wszystkiemu, chociaż to boli i – z przeproszeniem – wk*****, po prostu to lubię. Bo a nuż ktoś mnie zaskoczy, coś opowie, coś zagra, da na ekranie fragment rzeczywistości. Może pojawi się nareszcie ktoś niepowszedni, zdecydowanie mało oczywisty – po jednej albo drugiej stronie kamery. Dobrze być przy tym i to znać. No a poza tym, tych samych ludzi widzę potem na deskach sceny. Dobrze, a nawet, jak mi się wydaje, trzeba wiedzieć, jak konstruują swoją drogę. Czy teatr to dla nich prawie wszystko w zawodzie, a może tylko zaspokajający dobre artystowskie samopoczucie dodatek?
Zatem oglądam i nie szukam chyba szczególnie wiele. Byle było do sensu i nienudno. Niechby pojawił się średni poziom filmów, które po prostu dobrze się ogląda, bo zostały zrobione przez znających swój fach profesjonalistów. To jednak ciągle rzadkość, bo albo niczym ślepej kurze ziarno trafia się coś z wysokiej artystycznej półki, albo ze wstydu nie ma gdzie oczu podziać. Zdrowa przeciętność niemal nie istnieje. Wyjątkiem może być „Różyczka” Kidawy-Błońskiego. W debatach o ideologicznej jej wymowie, w wymuszonych przez spadkobierców pisarza sporach, czy to o Jasienicy, czy jednak nie o nim, zginęła najprostsza konstatacja. Że to jest przyzwoity, dobrze zagrany i sfotografowany, opatrzony zapadającą w pamięć muzyką melodramat. Reprezentant gatunku dziś w Polsce na wymarciu został przywrócony do życia ręką sprawnego rzemieślnika. Ale my wolimy o sprawach cięższej wagi. Jak słusznie zauważał niegdyś Sławomir Mrożek, zawodowcy nie mają w Polsce łatwego życia…
Jednak „Różyczka” to jest święto. Najbardziej wstydliwa strona mojego schorzenia polega na tym, że nie omijam także tych polskich filmów, o których z góry wiem, że nie mogą być dobre. Kupuję wtedy wielki popcorn i kontempluję kolejną minę Pawła Małaszyńskiego, grymas Jana Frycza, patrzę, ile przybyło od poprzedniego razu Krzysztofowi Globiszowi. I słucham komentarzy z rzędu wyżej. „Ale zajebiste” – jęczą jeden przez drugiego.
Lista polskich filmów najgorszych lat ostatnich jest długa i bogata. Wymieniam zatem tylko to, co w tej chwili pamiętam – „Ciacho”, „Testosteron”, „Kochaj i tańcz”, „Randka w ciemno”, „Jeszcze raz”, „Fenomen”, „Śluby panieńskie”, „Idealny facet dla mojej dziewczyny”, „Huśtawka”, „Nigdy nie mów nigdy”. Przerywam, zainteresowani i tak wiedzą, w czym rzecz. Wymienianie kolejnych tytułów byłoby już tylko powielaniem nicości.
Celowo przypomniałem te obrazy, które adresowane były do jak najszerszej grupy widzów, są synonimem kina komercyjnego, najczystszą rozrywką. Ja rozrywkę i dobrze pojmowaną komercję w kinie lubię, wolę gangsterskie kino Martina Scorsese (przecież on kręcił rzeczy naprawdę popularne!) od przeintelektualizowanego bełkotu co poniektórych. Zatem nie obrażam się na rzeczywistość, nie postuluję, by całe nasze kino to były tylko „Domy złe”. Proszę tylko, by mnie nie obrażano. I by nie obrażano tego, co siedzi za mną w multipleksie, żre nachosy i rży, że zaje***** jaja. On pewnie nie wie, że jest właśnie traktowany jak bezwolna masa, co to na wszystko, co ma w obsadzie właśnie TE nazwiska kupi bilet, ale jest tak traktowany. A ja z nim, choć oczywiście w większym stopniu z własnej woli. A mimo to mi się to nie podoba.
Ostatnia sobota, obowiązki rzuciły mnie do Torunia. Najpierw okropny spektakl, nic to – myślę sobie. Idę do kina, by sprawdzić „Weekend”. I czuję się, jak Adaś Miauczyński z filmu Koterskiego, jakby mi kto dał w pysk, tyle że przecież sam nastawiłem policzek. Oto historia zgrai idiotów, w swej stylistyce przaśna, a mimo to w 100 procentach zerżnięta od Tarantino. Tyle że Tarantino jest mistrzem, a Cezary Pazura kim? Powstrzymam się, by nikogo nie obrazić. Strzelają sobie zatem Małaszyński z kolegą z wielu giwer, rzucają przekleństwami, Frycz wali grymasy (ponoć odmówił promowania dzieła, wcale się nie dziwię), na koniec zaś reżyser puszcza oko. I wszyscy szczęśliwi, film wchodzi w 160 kopiach. Kto powie, że polska kinematografia ma kłopoty z kasą?
„Weekend” Pazury został nakręcony po części za państwowe pieniądze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Nic w tym szczególnie dziwnego, bo rządowa agenda znana jest ze wspierania pozycji, delikatnie mówiąc, dyskusyjnych. Można próbować to tłumaczyć tym, że oto „Weekend” albo inne „Kochaj i tańcz” mają swoje zarobić, a tymi pieniędzmi wesprzeć projekty ambitniejsze. Tyle tylko, że istnieje gdzieś granica żenady. Nie apeluję o to, by zakazać w Polsce kręcenia komedii romantycznych i kryminalnych oraz filmów gangsterskich, w końcu jak mógłbym, przecież jestem od nich uzależniony. Żądam tylko, by słowo komercyjny nie oznaczało bezwstydny. Gdy idzie o poziom roboty, aktorstwa, dialogu, obrzydliwy i nachalny do bólu product placement. Tak, jak bym mógł zabroniłbym „Ciach” i „Weekendów”. W imię szacunku dla widza, którego nie wolno, powtarzam, nie wolno traktować jak ordynarnego idiotę.
I rzecz ostatnia. Wspomniane dzieła to nie tylko popisy Małaszyńskiego czy Sochy. To także stały udział artystów wybitnych. Jest ich spora grupa. Dwa nazwiska, które co chwila spotykam na wielkim ekranie i włos mi się jeży na głowie już wymieniłem – Jan Frycz i Krzysztof Globisz. Obaj należą do zespołów narodowych teatrów, to są wielcy aktorzy. A mimo to chałturzą na potęgę, ma się czasami wrażenie, że już nie wiedzą, na planie czego są obecnie. Rozumiem, życie nie rozpieszcza, trzeba zarabiać, zarabiać, zarabiać. Pytanie tylko, czy za wszelką cenę, w zamian za szacunek do własnego nazwiska. Nie widziałem w czymś takim nigdy Zapasiewicza na przykład. Być może on nie musiał posiadać kilku domów letniskowych. Dlatego wolę tych, którzy staranniej przeglądają scenariusze. I tych, którzy oddzielają sztukę od pracy czysto zarobkowej. Już mniej od „Weekendu” albo „Ciacha” zżymam się na reklamy. Tam przynajmniej wszystko jest jasne.
Bo idzie o to, powiem nieznośnie idealistycznie, by prawdziwi aktorzy – nie mamy ich znowu tak wielu – pozostali aktorami. A takim nie wypada brać wszystkiego, a potem płonąć ze wstydu. Choćby płacili za ten wstyd wagonami banknotów.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 105 (2/2011) z 11 stycznia 2011 r.