Jacek Wakar

O Smoleńsku bez ułaskawienia

Sejmową debatę poświęconą informacji rządu na temat śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej oglądałem we fragmentach. Znam takich, co widzieli ją całą. Zarzekali się wcześniej, że polityka nawet w polskim wydaniu nie doprowadzi ich już nigdy do furii, ale postanowienia nie pomogły. Sam oglądałem tylko kawałki, ale i tak czułem się obrzucony błotem. Tym bardziej, że cała ta awantura jest tylko początkiem stałego i na najbliższe lata niezmiennego układu sił na naszej scenie. Smoleńsk zdominuje ją na lata.

Najpierw o wstydzie i niedowierzaniu. Wstydzę się i nie dowierzam, kiedy młody poseł PiS Mariusz Kamiński z sejmowej trybuny mówi do premiera polskiego rządu, że ten jest zdrajcą narodu; kiedy najbardziej wyszukanymi słowami obraża go z podniesionym czołem. Podobnie czuję się, kiedy Beata Kempa z PiS informuje premiera, że zazwyczaj go nie słucha, ale tym razem zrobiła wyjątek – a po tej deklaracji następuje stek insynuacji. Niewiele lepiej mi, kiedy oglądam bezradność w oczach ministra obrony Bogdana Klicha. Bo po Antonim Macierewiczu nie spodziewałem się niczego innego poza manifestacją agresji.

Piszę o tym wszystkim, sankcjonując czarno-biały obraz ostatnich dni wokół rozliczania winnych i przyczyn kwietniowej tragedii. Wiem, że podporządkowuję się panującemu wszem i wobec tonowi. Mogę zapytać, czy jest ktoś w tym kraju, kto pilnuje, by nie znieważano – choćby z sejmowej mównicy – najwyższych władz państwowych? I dodać, że na Donalda Tuska patrzyłem w tym przedziwnym czasie z uznaniem. Z jednej strony wyglądał jak człowiek, z którego twarzy odpłynęła krew, bo dostrzegł kres swej kariery. Z drugiej – przypominał boksera. Chwieje się po dotkliwym knock-downie, ale mimo to nie bije poniżej pasa. I właśnie to mi zaimponowało.
Na politykę patrząc oczami nie politologa, ale zainteresowanego losem swojego kraju wyborcy, mogę przewidywać, że Tusk tę burzę przetrwa. Wygra wojenkę w samej Platformie, chociaż w przeciwległym narożniku staje sam Grzegorz Schetyna. Pozbawi wreszcie stanowiska Klicha, a może nawet – żeby było spektakularnie i na pokaz – przeprowadzi niewielką, ale przynajmniej zauważalną rekonstrukcję gabinetu. I będzie tak, jak dotąd. Tusk poświęci kogoś w imię ocalenia publicznego wizerunku oraz dalekosiężnie – aby zatrzymać spadek notowań rządu i partii. Bo cała reszta sceny politycznej nie zdobędzie się na jakikolwiek trudny do przewidzenia cios, choć oczywiście będzie walić na oślep i do upadłego.

Rację ma Robert Krasowski, kiedy w ostatniej „Polityce” pisze, że katastrofa smoleńska ustawia na najbliższe lata specyficznie polską narrację w opisie zdarzeń bieżących i tworzeniu nowych narodowych mitów. Stają naprzeciw siebie dwa obozy. Pierwszy powołuje się na dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, za jedyny cel stawiając sobie wypełnienie jego testamentu. Czynią tak zarówno PiS, jak i Polska Jest Najważniejsza, która wypowiada się w tej kwestii nasyconymi emocjami frazami Elżbiety Jakubiak. Tyle że ów testament zmarłego prezydenta jest mglisty. Można wywodzić go z jego wypowiedzi i tzw. postawy – w sprawach stosunku do historii i najbliższych sąsiadów z Rosją na czele, żeby daleko nie szukać. Ci ludzie – myślę głównie o samym Jarosławie Kaczyńskim i jego otoczeniu – zdają się być Smoleńskiem naznaczeni. Tragedia jest dla nich jedynym impulsem do działania. Patrząc w ten sposób, po 10 kwietnia skończyła się dla nich polityka, a zaczęło wyrównywanie rachunków. Trudno dziś wyobrazić sobie polski pejzaż bez tej właśnie treści. Codzienne oskarżanie Rosji z MAK-iem i bez MAK-u, codzienne wezwania do dymisji Tuska, sugerowane coraz wyraźniej domniemania na temat zamachu. Trudno przewidzieć, gdzie jest kres szaleństwa, rozliczenia, demagogii, gry na społecznych emocjach. Tym bardziej, że jak wskazują ostatnie sondaże, są to emocje żywe i takie pozostaną.

Dochodzi do zdarzeń wymykających się racjonalnemu opisowi. Właściwie lepiej byłoby o nich milczeć, ale to trudne, skoro sam bohater czyni z nich sprawę publiczną. Oto Jarosław Kaczyński w poniedziałkowym „Fakcie” ze szczegółami opowiada, jak przed ciężko chorą matką przez dwa miesiące udawał nieżyjącego już Lecha, przebierał się w jego marynarki, zdawał relacje z jego działań, na koniec zaś wymyślił wyprawę do Ameryki Południowej i wulkaniczny pył, uniemożliwiający powrót do kraju. Za Kaczyńskim wchodzimy zatem w sfery zamknięte dla postronnych obserwatorów – w rejony prywatnego cierpienia. Być może tak właśnie trzeba było wówczas postąpić. Trudno natomiast zrozumieć, dlaczego ma się o tym dowiadywać cała Polska. Może Jarosław Kaczyński uważa za stosowne dzielić się swoją traumą. Jeśli jednak czyni to akurat w „Fakcie”, to znaczy, że zależy mu na licznym audytorium, złożonym z słuchaczy o jasno określonych cechach. Dowodzono nie bez słuszności, że właśnie zaangażowanie tego tabloidu pomogło PiS w wyborczym zwycięstwie w 2005 roku. Czyżby Kaczyński, wykorzystując rodzinną tragedię, próbował za pośrednictwem „Faktu” zwiększyć szansę swego ugrupowania?

Jeśli tak jest, skóra cierpnie. Ten rok zaczyna się w polskiej polityce fatalnie. Nie od pamięci o ofiarach, ale od zakleszczenia w resentymentach i wzajemnej nienawiści. Prezydencja w Unii Europejskiej niczego na plus tu nie zmieni, a wybory parlamentarne jeszcze to spotęgują.
Smoleńsk jest jak wyrok – nie będzie ułaskawienia.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 107 (4/2011) z 25 stycznia 2011 r.