Małgorzata Joanna Adamczyk
Siedem bram, siedem wzgórz
Biblijnym znaczeniem liczby siedem jest pełnia, skończoność. Siedem dni stworzenia świata, siedem lat budowy Świątyni, siedmiu synów Hioba, siedem wzgórz Jerozolimy… Wyliczać można by długo. Tytułowe siedem bram w siódmej symfonii Krzysztofa Pendereckiego również nie jest przecież przypadkowe. Gdy jednak uważnie obejść mury jerozolimskiego Starego Miasta, bram Jerozolimy naliczy się więcej niż siedem. Podobnie, gdy uważnie liczyć jerozolimskie wzgórza, trudno poprzestać na siedmiu. Co więcej, także sama siódma symfonia Pendereckiego została skomponowana… tuż po piątej i choć szósta wciąż nie została ukończona, ósma zdążyła już ujrzeć światło dzienne. Dlatego też – choć w Jerozolimie można dać się poprowadzić wielu tajemniczym wątkom – zamiast poszukiwać skarbu templariuszy lub innego świętego Graala, ruszyłam tropem rzekomych siódemek.
By licząc wszystkie bramy Starego Miasta żadnej nie przeoczyć, najlepiej obejść starówkę od zewnątrz, ponieważ zwarta zabudowa po drugiej stronie nie pozwala swobodnie wędrować wzdłuż murów. Spacerując, mija się więc kolejno Bramę Jaffy, Bramę Dawida, Bramę Gnojną, dwie bramy Hulda, Bramę Złotą, Bramę Lwów, Bramę Heroda, Bramę Damasceńską i Bramę Nową. Razem – dziesięć. Jedna z bram Hulda jest jednak podwójna, a druga potrójna. Ponadto przy Bramie Jaffy i przy Bramie Gnojnej znaleźć można, obok właściwych bram, większe otwory w murze wybite w późniejszym czasie. Liczyć je razem czy osobno? A może od rachunku odliczyć Bramę Nową jako powstałą najpóźniej, bo pod koniec XIX wieku, a zatem przez wieki nieobecną w historii miasta? Albo może zostawić w spokoju Bramę Nową, a odliczyć wszystkie te przejścia, które są zamknięte: bramy Hulda i Bramę Złotą? Wtedy bram zostałoby dokładnie siedem. Z drugiej jednak strony, choć Brama Złota została zamurowana w XVI wieku, to nadal jest niezwykle ważna. Czy można w ogóle myśleć o pominięciu wejścia na Wzgórze Świątynne, skoro to właśnie tędy ma kiedyś do miasta wkroczyć (czy też, jak chcą chrześcijanie, już wkroczył) Mesjasz? W dodatku jeszcze pół wieku temu, zanim Stare Miasto zostało zajęte przez izraelskie wojska w czasie wojny sześciodniowej, zamkniętych bram było znacznie więcej. Ile czasu przejście musi być zamknięte, by nie brać go pod uwagę w obliczeniach? Ile czasu przejście musi być otwarte, żeby można je było policzyć?
Gdy liczę jeszcze raz, przychodzą mi na myśl słowa psalmu, którymi rozpoczyna i którymi kończy się siódma symfonia Krzysztofa Pendereckiego: „Magnus Dominus et laudabilis nimis in civitate Dei in monte sancto eus (…). Magnus Dominus in civitate Dei nostri, Ipse reget nos in saecula”. Uderza mnie wówczas myśl, że w Jerozolimie rzeczywista liczba – czy to bram, czy wzgórz, czy symfonii – nie ma najmniejszego znaczenia. Civitas Dei może z powodzeniem zaginać czasoprzestrzeń, dzielić przez zero i robić inne rzeczy, o których się nie śniło filozofom. Sprawienie, że bram będzie siedem to przy tym błahostka. Symbolika ma przecież większe znaczenie niż fakty. Katolicki kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP może z powodzeniem sąsiadować z prawosławnym grobem Maryi, grobów Jezusa można naliczyć kilka (każdy jest oczywiście równie autentyczny), a bram i wzgórz jest siedem. I basta.
Zapewne jeszcze wielokrotnie nadużyję tego wyrażenia, ale naprawdę nie sposób mu się oprzeć: jerozolimska starówka to miejsce magiczne. To miasto uderza do głowy. Co więcej, niektórym uderza do głowy bardziej niż innym. Wiele osób odwiedzających tutejsze święte miejsca judaizmu, chrześcijaństwa i islamu zostaje dotkniętych tak zwanym syndromem jerozolimskim. Szpital psychiatryczny w Kfar Szaul diagnozuje go u ponad pięćdziesięciu pacjentów rocznie. Prawdopodobnie kilkukrotnie większa jest liczba osób, które dotyka jego lżejsza forma i które nie są poddawane hospitalizacji. Doktor Yair Bar-El tłumaczy to następująco: częściowo syndrom rozwija się u ludzi z wcześniejszymi zaburzeniami, którzy, pod wpływem atmosfery miejsca, zaczynają uważać się za Jana Chrzciciela, Maryję lub żydowskiego Mesjasza. U innych występuje klasyczna postać syndromu jerozolimskiego: osoby zdrowe psychicznie pod wpływem miejsc świętych odziewają się w prześcieradła i zaczynają głosić kazania nawracające ludzkość ze złej drogi. Nie słyszą głosów, wciąż uważają się za Johna Smitha lub Danielle Johnson, i nie przypisują sobie magicznych właściwości, a po około siedmiu dniach (lub uprzednim opuszczeniu Jerozolimy) zrzucają prześcieradła i wracają do swojego dawnego życia. Po prostu miasto na chwilę ich zmienia. Jeśli Jerozolima może dokonywać w umyśle takich zmian, to czymże jest przy tym mój błahy problem z liczeniem bram?
W nocy kręte, splątane uliczki Starego Miasta zupełnie pustoszeją. Próżno by na nich szukać prorokini Anny, Marii Magdaleny lub trzech kolejnych Matek Boskich. I handlarze, i Mesjasze udali się na spoczynek. Mój syndrom jerozolimski objawia się bardzo łagodnie: wbrew matematyce wiem, że bram jest siedem. I że wzgórz też musi być siedem. Na pohybel liczeniu, matematyka nie jest w końcu aż tak ważna. Wróciwszy do domu, do świeckiego do bólu Tel Awiwu, prawdopodobnie uwolnię się od magii Jerozolimy i liczenie bram, wzgórz lub symfonii nie będzie mi sprawiać trudności. Póki co jednak nie potrzebuję niczego więcej liczyć. Jesteśmy sami: siedem księżyców, siedem wzgórz, Siedem Bram Jerozolimy i siedem mnie.
* Małgorzata Adamczyk, stypendystka Muzeum Historii Żydów Polskich, studiuje w Izraelu.
„Kultura Liberalna” nr 108 (5/2011) z 1 lutego 2011 r.