Jacek Wakar

Przeciw amnezji

To musiał być rok mniej więcej 1987. Na fali nieformalnej odwilży, kiedy wiadomo było, że biegu zdarzeń odwrócić nie sposób, do kin zaczęły wchodzić filmy zatrzymane przez cenzurę sześć lat wcześniej. Pamiętam tamten czas – koniec podstawówki, początek liceum. Tak się składało, że większość tych filmów oglądałem w nieistniejącym już warszawskim kinie „Wiedza” w Pałacu Kultury. Kina w Pałacu były trzy – każde z odpowiednią nazwą: „Młoda Gwardia”, „Przyjaźń” i „Wiedza” właśnie. W „Młodej Gwardii” i „Przyjaźni” repertuar był adekwatny do nazw, można tam było zobaczyć na przykład najnowsze filmy z bratniej Bułgarii. „Wiedza” nosiła dumny przydomek „kino dobrych filmów” i rzeczywiście była w Warszawie jednym z kilku wyjątków. Tam zobaczyłem w owym czasie „Przypadek” Kieślowskiego, „Matkę Królów” Zaorskiego, a z trochę innej bajki – „Magnata” Bajona. Tam kształtowałem powoli swój gust i dzięki tym między innymi filmom przechodziłem coś na kształt obywatelskiej inicjacji.

W „Wiedzy” właśnie wtedy, w roku 1987, zobaczyłem „Człowieka z żelaza” Wajdy. Wcześniej widziałem „Człowieka z marmuru” no i byłem pod wrażeniem. Filmu, ale i roli Tadeusza Łomnickiego, którego każdy występ miałem wówczas i mam dziś za olśnienie. A „Człowiek z żelaza” nie wbił mnie w fotel. Pamiętam, że podobał mi się niejako z obowiązku – jako film wyczekiwany, o którym nie wypada powiedzieć, że jest średni. Jako głos protestu wreszcie możliwy do usłyszenia. Ale, uczciwie mówiąc, najbardziej zapadł mi w pamięć aktorski drugi plan. Bogusław Linda jako Dzidek, gdy krzywi się po wypiciu kieliszka, bo wódka jest za ciepła, Janusz Gajos jako kacyk na gościnnych występach.

A mimo to zapamiętam „Człowieka z żelaza” może bardziej niż wiele innych, może lepszych filmów. Gdy pojawiały się napisy końcowe, Krystyna Janda podejmowała pieśń „Janek Wiśniewski padł”. Mam to w uszach: jej ostry głos, przechodzący w krzyk buntu i rozpaczy, oraz grobową ciszę na widowni. Zazwyczaj, kiedy kończy się film, słychać trzask krzeseł. Tym razem nikt nie ruszał się z miejsca. Słuchanie Jandy – nie chcę używać wielkich słów – w niewypowiedziany sposób jednoczyło. Oto w kinie, w Pałacu imienia Stalina, mogliśmy usłyszeć słowa znane dotąd z drugoobiegowych kaset. Wszystko to jednocześnie składało się na małą manifestację.

Przypomniałem sobie tamten seans sprzed 23 albo 24 lat, oglądając na pokazie dla dziennikarzy „Czarny czwartek” Antoniego Krauzego. Także dlatego, że i w tym filmie słychać balladę o Janku Wiśniewskim i to znów podczas napisów końcowych, gdy wszystko już się stało. Tym razem śpiewa Kazik Staszewski i śpiewa znakomicie. W dodatku zaskakująco, bowiem w trailerze wykorzystano ostrą wersję songu, a w filmie słychać wersję delikatną, niemalże recytowaną przez lidera Kultu. Z początku żałowałem tego, bo chciałem dać się ponieść krzykowi Kazika, ale po chwili zrozumiałem, że tak, bez oczywistości, jest lepiej, mądrzej, bardziej w nastroju filmu. W dodatku z ekranu pada tekst piosenki w wersji oryginalnej, a nie złagodzonej. Jest zatem o krwawym Kociołku, jest o słupskich bandytach. Choćby dla tego przypomnienia warto iść do kina.

Warto, choć „Czarny czwartek” to nie jest wybitne dzieło. Można zarzucić mu pretekstową fabułę z wyciętymi z papieru bohaterami, można powiedzieć, że cała pierwsza część jest przydługą ekspozycją. Można pokłócić się z reżyserem o scenę narady u Gomułki, bo przedstawił w niej partyjną wierchuszkę jakby to były postaci z rysowanego grubą krechą komiksu. W każdym z tych punktów będzie się miało rację, tyle że nawet wiedząc o tym, ogląda się ten film ze ściśniętym gardłem. Przynajmniej dla mnie wszystkie skądinąd słuszne zarzuty tracą tym razem znaczenie.

A to dlatego, że film Krauzego jest przede wszystkim lekcją historii. Rekonstrukcją zdarzeń z grudnia 1970, która wykazuje czarno na białym, że w tamtych dniach doszło w Gdyni do zaplanowanego z zimną krwią ludobójstwa. Kamera Jacka Petryckiego z całą surowością oddaje zatem pochód tłumu pod kule. Krew na biało-czerwonej fladze, ciało niesione na drzwiach, szpital pełen rannych, ścieżki zdrowia na milicyjnej komendzie. Tyle. „Czarny czwartek” mówi dobitnie i właśnie w tym widzę największą jego wartość. Bo to jest kino pozbawione ozdobników – może chropowate, może zbyt proste, ale właśnie przez tę nadmierną prostotę w pełni i dla każdego chyba zrozumiałe.

Mam poczucie, że ten niepozbawiony wad i błędów film przywraca polskiemu kinu pamięć. Ostatnie lata pokazują dobitnie, jak wielkie mamy z nią kłopoty. Raz na jakiś czas pojawiają się badania mówiące, że większość Polaków nie uważa stanu wojennego za zło. Jeśli tak jest, większość nie może też pamiętać o grudniu 1970. Większość też godzi się bez kłopotu na to, by sprawcy masakry nie zostali osądzeni. Nie chodzi mi o to, by zniedołężniałych starców pakować za kratki, ale by usłyszeli słowo „winni”. Bo takie wspaniałomyślne z pozoru zapominanie buduje narodową amnezję, a ta prowadzi do fałszywego pojmowania własnej historii. I przeciw tej amnezji występuje bardzo mocno Antoni Krauze ze swoim „Czarnym czwartkiem”. W jego filmie nie ma dzielenia włosa na czworo, nie ma zasypywania historycznych podziałów. W jego filmie „tak” znaczy „tak”, a „nie” – „nie”. Rzadkie to i cenne w czasach, gdy zapomnienie staje się obowiązującym wszem i wobec paradygmatem.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 109 (6/2011) z 8 lutego 2011 r.