Jacek Wakar
Sześćdziesiąt osiem minut i czternaście sekund
Kiedy umarł, nikomu poza garstką zainteresowanych nie było w głowie zajmować się śmiercią nawet najwybitniejszego reżysera teatralnego. Jerzy Grzegorzewski odszedł 9 kwietnia 2005 roku, dzień wcześniej w Watykanie pochowano Jana Pawła II. Przypominał się luty 13 lat wcześniej, gdy pożegnaliśmy Tadeusza Łomnickiego. Małgorzata Dziewulska napisała potem wspomnienie, w którym wymieniła wszystkie tematy nadawanych tego dnia „Wiadomości”, zdaniem wydawcy programu ważniejsze od śmierci wielkiego aktora. A Grzegorzewski nie osierocił świata, a tylko wąską grupę ludzi. Artystów, którzy odtąd mieli sobie radzić bez niego i bez jego teatru. Pamiętam odprawianą przez księdza Niewęgłowskiego mszę żałobną w Kościele Środowisk Twórczych, naprzeciwko Teatru Narodowego. Na ambonę wyszedł Wojciech Malajkat – nigdy wcześniej i nigdy potem takim go nie widziałem. Miał odczytać fragment Pisma Świętego i czytał, przełykając łzy. Stanęły mi przed oczami te wszystkie ostre jak brzytwa recenzje tych, co wiedzą zawsze najlepiej, bo są w awangardzie smaku. Pisali, że Grzegorzewski przedmiotowo traktuje swych aktorów, że rozstawia ich po scenie niczym wypatroszone szkielety fortepianów. Nie widzieli wtedy Malajkata żegnającego swego Mistrza. Nic nie widzieli.
Grzegorzewskiego mam przed oczami. Wychodził do oklasków po swoich przedstawieniach nieśmiało, patrzył jakby przepraszająco. Powracają fragmenty jego spektakli, jakby zaprzeczając tezie o zawodności ludzkiej pamięci. A może owa pamięć miesza się z fantazją i sama projektuje już te obrazy? Wszystko jedno. Śladów teatru Grzegorzewskiego jest coraz mniej. W Narodowym z rzadka grywają jeszcze jego Różewiczowską „Duszyczkę” – widowisko, które już w momencie premiery odbieraliśmy jako pożegnanie. Z afisza zeszło wspaniałe „Morze i zwierciadło” Audena, nie ma już fantastycznej, ale i przesyconej grozą „Operetki” Gombrowicza. Tłumaczył mi kiedyś Jerzy Radziwiłowicz, jeden z najważniejszych aktorów teatru Grzegorzewskiego i jego przyjaciel, że to naturalna kolej rzeczy. Spektaklom teatralnym nie da się w nieskończoność przedłużać życia, przychodzi moment samoistnego wyczerpania. Czy przekonał? Nie do końca. Wciąż tęsknię za przedstawieniami Grzegorzewskiego i wyobrażam sobie je grane z rzadka, powiedzmy raz na pół roku. Czy byłbym na widowni sam?
Obrazy pod powiekami – tyle zostaje z teatru. I czasem jeszcze zapisy filmowe, czasem muzyka. Piszę to wszystko, słuchając płyty „Coś co zginęło szuka tu imienia. Muzyka dla teatru Jerzego Grzegorzewskiego” (Narodowy Instytut Audiowizualny). Płyty Stanisława Radwana. Pierwszej płyty Stanisława Radwana. Wszyscy, którzy krakowskiego kompozytora znają, chociażby tylko z muzyki do filmowego „Wesela” Andrzeja Wajdy, wiedzą, jakie to ma znaczenie. W Polsce muzyka teatralna poza teatrem właściwie nie istnieje. Siedzę w temacie i przypominam sobie tylko – zresztą absolutnie godne uwagi – albumy z kompozycjami Janusza Stokłosy oraz z utworami Jerzego Chruścińskiego, z utworami do spektakli Teatru Witkacego w Zakopanem. A Radwana można było sobie dotąd co najwyżej zanucić.
To on pisał muzykę do najważniejszych inscenizacji Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Krystiana Lupy, Andrzeja Wajdy, wielu innych i wreszcie – Grzegorzewskiego właśnie. Przed płytą czasem ze starej kasety VHS puszczałem sobie stary telewizyjny dokument o artyście „Gdzie zniknął Radwan?”. Także dla znakomitych anegdot bohatera, także po to, by wsłuchać się w miękki, jakby zawstydzony jego głos. Ale także chcąc łowić rozproszone takty jego muzyki. To była jedyna szansa. Na przykład z „Księżniczki Turandot” Gozziego w reżyserii Rudolfa Zioły. Świetne i zwyczajnie piękne przedstawienie krakowskiego Starego Teatru w momencie premiery (1991) nie zyskało rezonansu, na jaki zasługiwało. Ale właśnie w nim zwrócono wreszcie uwagę na muzykę Stanisława Radwana, bo ten wielki mistrz nigdy nie wysuwał się ze swym dziełem na pierwszy plan. Tym razem zaś jego kompozycje mogły wybrzmieć. W finale na scenę spływał ekran z białego płótna. Na jego tle Krzysztof Globisz, Jan Peszek, Zbigniew Kosowski i Andrzej Hudziak – ich cienie – dyrygowali wspaniałą muzyką Radwana. Minęło 20 lat, a ja wciąż to pamiętam.
Radwan współtworzył zmysłowy smak teatru Grzegorzewskiego. Płyta jest tego dowodem. Znalazły się tu kompozycje z 15 inscenizacji reżysera. Są to głównie fragmenty śpiewane. Radwan i Grzegorzewski porozumiewali się bez słów, a album ten pokazuje, że płaszczyznę porozumienia odnajdowali w najcieńszym z możliwych, na wskroś absurdalnym humorze. Stąd są tu kawałki, by tak rzec, krotochwilne. Przyśpiewki marynarzy z „Morza i zwierciadła”, groteskowe kombinacje słowne Witkacego z „Tak zwanej ludzkości w obłędzie”, chórki złodziejaszków z „Operetki”. A obok tego frazy, od których jeszcze dzisiaj dreszcze chodzą po plecach: „Przyjdzie śmierć, i ta śmierć będzie mieć twoje oczy” z ostatniego spektaklu twórcy „On. Drugi powrót Odysa”. Albo Wyspiański i jego „Hamlet” z największą delikatnością śpiewany przez Ewę Konstancję Bułhak i Wojciecha Malajkata: „Bożego Narodzenia ta noc jest dla nas święta/Niech idą w zapomnienia niewoli gnuśne pęta”. Tak można mówić o narodzie, Polsce, patriotyzmie.
Przyjemność obcowania z muzyką Radwana i wciąż żywym wspomnieniem teatru Jerzego Grzegorzewskiego jest jak kosztowanie raz po raz Proustowskiej magdalenki. W każdych okolicznościach – bezcenne.
PS. A skąd tytuł felietonu? Tyle trwa album. Tylko tyle.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 110 (7/2011) z 15 lutego 2011 r.