Katarzyna Kazimierowska
Przecież to babski western jest! O „Prawdziwym męstwie” braci Coen
Braci Coen śmiało można nazwać największymi przegranymi tegorocznych Oskarów. Nominowani w kilku kategoriach, w tym za reżyserię i film roku, nie dostali nawet nagrody pocieszenia. Dlaczego? Czy uderzyli w czułą strunę Ameryki, czy też spotkali się ze zwykłym niedocenieniem?
Bracia Coen konsekwentnie podążają wyznaczoną sobie ścieżką i nie muszą się nikomu przypodobać, by robić swoje. Okrzyknięci odkryciem lat 90., po tym, jak w 1991 roku pokazali obraz „Barton Fink”, a następnie „Fargo”, stali się rozpoznawalną i godną zaufania marką. Jednocześnie nie pozwolili wtłoczyć się w z góry przewidywalne ramy. Gdy krytycy okrzykują ich kolejny film mianem niszowego, oni robią „Okrucieństwo nie do przyjęcia” z naczelnymi gwiazdami Hollywood. Gdy zarzuca się im komercję, kręcą dziwnego „Człowieka, którego nie było” i „To nie jest kraj dla starych ludzi”. A jako wisienkę na torcie umieszczają „Tajne przez poufne”, na który, jako że nijak nie da się go zakwalifikować, pozostaje spojrzeć z przymrużeniem oka, jako na studium amerykańskich fobii i teorii spiskowych.
Okazuje się jednak, że tegoroczny tak zwany oskarowy pewniak – „Prawdziwe Męstwo”, film, który ma wszystko, a jednocześnie jest na wskroś coenowski, nie spotkał się z uznaniem członków Amerykańskiej Akademii Filmowej. Czego zabrakło filmowi ulubionych braci Hollywood, że nie dostali chyba najbardziej oczywistego Oskara w ich karierze?
Spójrzmy na film.
„Prawdziwe Męstwo” nawiązuje do pięknej amerykańskiej tradycji Dzikiego Zachodu. Mamy tu Indian, kowbojów, trup gęsto się ściele, jest zemsta i miłość, jest cięty dowcip i ostry jak bat język, są pot, krew i łzy, wreszcie piękny, choć nie bez łyżki dziegciu koniec. Świat nie jest tu oczywisty, każdy cel okupić trzeba cierpieniem, a każde zwycięstwo – klęską. Mamy czternastoletnią niezłomną, rezolutną i wygadaną Mattie Ross, która postanawia pomścić zabójcę swojego ojca. Wynajmuje najbardziej skutecznego łowcę głów, który okazuje się stetryczałym pijaczyną – choć przy tym świetnym strzelcem. Towarzyszy im szeryf z Teksasu. Mamy zatem trójkąt doskonały: bezczelną, ale odważną smarkulę, podstarzałego, należącego do ustępującego powoli świata kowboja i obiekt kpin i żartów, a więc Teksańczyka, z jego śmiesznym akcentem i opowieściami. Tych troje zawładnie naszą wyobraźnią i zbawi świat od jednego złoczyńcy, po drodze kosząc dziesiątki mu podobnych.
Jedyną potencjalną wadą tego filmu w jego drodze do Oskara jest jego nieoryginalność. W końcu to remake nakręconej w 1969 roku przez Henry’ego Hathawaya adaptacji powieści Charlesa Portisa. Coenowie do tematu podeszli po swojemu, nie ujmując nic oryginałowi, ale też nie trzymając się go jak prawnik litery prawa. Podeszli jak pilni uczniowie, pewni swego fachu: z niezwykłą pedantyczną precyzją idealnie wymierzyli Dziki Zachód. Nie decydując się na dające złudzenie prawdy makiety, wybudowali całe miasteczko. Widzimy Dziki Zachód, z jakiego wyrósł kolejny chętnie powtarzany mit o Ameryce odważnych ludzi i niezłomnych bohaterów dnia codziennego i na jakim ta Ameryka została zbudowana. Jednocześnie bracia wykreowali trzy postacie, z których prostolinijności, nawyków czy manier można się śmiać, ale którymi nie można pogardzać. To bohaterowie, jakich brakuje w naszych czasach. Ale nie dlatego, że czasy się zmieniły, tylko ponieważ nie ma już takich ludzi.
Co mogło nie spodobać się Ameryce w zwierciadle, jakie po raz kolejny stawiają przed nią Coenowie? Przecież pokazuje prawdziwe amerykańskie męstwo w kraju pionierów. To film doskonały pod każdym względem, od szczegółów scenograficznych, po psychologię bohaterów i motywację nimi kierującą. Jednocześnie pokazuje trzy niewygodne prawdy, choć musiałabym przyjąć jakąś brzydką teorię spisku, by założyć, że ta męska Ameryka wcale nie jest tym, co amerykańscy krytyce chcieli zobaczyć w lustrze.
Po pierwsze, to nie nowość, ale Coenowie pokazują to dobitnie i z niejaką perwersyjną satysfakcją: Ameryka czasów Dzikiego Zachodu to kraj brzydki, głupi i zły (choć nie generalizujmy, każdy naród miał taki czas w swojej historii). Z tym że bracia zdają się mówić: to akurat nie zmieniło się do dziś. Gdyby zmienić scenografię, stroje i środki transportu, wyszedłby im świetny współczesny film akcji. Choć czas płynie, to zasady nim rządzące nie zmieniły się, a ludzie, mimo zmiany makiety, nadal są głupi, brzydcy i źli. Tyle że u nich spryskane jest to lekką mgiełką nostalgii, która wiele wybacza.
Po drugie, nostalgia. Czy to dobry moment na nią? Rasistowska Ameryka, która upokarza Indian, łupi, zabija i kradnie, to niekoniecznie dobre wspomnienia w epoce WikiLeaks, gdy kolejne nieprzystojne szczegóły na temat poczynań USA w Iraku i Afganistanie wyciekają do mediów. Chciwa Ameryka to obraz dokładnie przeciwny do sposobu, w jaki Ameryka chciałaby się sprzedawać. Może przesadzam, może za dużo doszukuję się w tej archetypicznej historii o szukaniu pocieszenia w zemście i zadośćuczynieniu poprzez zbrodnię. Ale czyż nie chodzi o to, że tej zbrodni i zadośćuczynienia domaga się dziecko, tarantinowska czarna mamba Dzikiego Zachodu?
Bo, i tu docieramy do teorii trzeciej (szytej grubymi nićmi, ale nie byłabym sobą, gdyby nie obudził się we mnie feminizm), w końcu zemsty żąda tu czternastolatka. Dziecko rozstawia mężczyzn po kątach, wytrzymuje tyle ile oni, więcej, ma od nich zdecydowanie więcej oleju w głowie. I to dziewczynka. W wyzwolonym seksualnie kraju, gdzie jeszcze w latach 50. i 60. kobiety masowo cierpiały na depresję opisywaną przez Betty Friedan, dziewczynka dorównuje kroku dorosłym mężczyznom. Bo też „Prawdziwe męstwo” – pochwała nieistniejącego dziś wzoru – dotyczy w tym filmie mężczyzn tylko pozornie. Przecież to babski western jest! Męstwem, bodaj męskością, wykazuje się czternastolatka, która już taka – męska – zostaje. Coenowie serwują nam feministyczną bajkę o równouprawnieniu, która nie powinna szokować poprawnej politycznie, ale konserwatywnej do bólu Ameryki. Której więc z tych Ameryk Ameryka ma dość?
Nasze czasy odznaczają się skandalicznym brakiem pozytywnych bohaterów. Wszyscy wielcy umarli lub stoją nad grobem, następców próżno szukać. Dlatego czasami warto wziąć sprawy w swoje ręce i nie czekać na wybawienie. Życie nabiera wtedy smaku, tempa i koloru. Tylko czasu na życie robi się wtedy jakby mniej. Ale czasu w ogóle jest jakby mniej.
Film:
„Prawdziwe męstwo” (True Grit), reż. Ethan Coen, Joel Coen, polska premiera: 11 lutego 2011 r.
* Katarzyna Kazimierowska, sekretarz redakcji kwartalnika „Cwiszn”, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 112 (9/2011) z 1 marca 2011 r.