Ot, z rodziną dobrze tylko na corocznej wyszehradzkiej fotografii. Czasem podnosimy głowę, by ponad okalającym nas górami płotem zerknąć na fanaberie z sąsiedniego podwórka. Co też tam widać, co przedostaje się przez szczelną zasłonę ignorancji, co dostrzeże oko polskiego podglądacza? Skąpo relacjonowany kryzys polityczny, głosy podnoszące się w sprawie populistów/socjalistów/eurosceptyków/mniejszości, węgierskie kłopoty, słowa zaskoczenia, że „tam już mają euro”; kiedy indziej relacja z festiwalu w Karlovych Varach, jakaś książka, bramka, której nie puścił Petr Čech, piwne czy górskie nowości. Tymczasem kwestii, którym na podwórku Wyszehradu i przyjaciół warto się przyglądnąć, jest cała masa.
Gdy jednak idzie o najbliższych, pełni jesteśmy stereotypów i uprzedzeń, które chętnie przykładamy niemal do każdego przedstawiciela danej nacji. Świadomość społeczna jest tu pełna podstępnych mechanizmów, kształtujących znaczną część przekonań i poglądów, jakie żywimy wobec najbliższych nam sąsiadów. Właśnie o nich – także ze względu na wspólne dziedzictwo historyczne i polityczne ostatnich sześćdziesięciu lat – owych fałszywych sądów wygłaszamy najwięcej. Bywa zatem i tak, że kierujemy się wobec nich uproszczonymi konstruktami, zawierającymi nie tylko jednostronne, ale przede wszystkim niepotwierdzone i wręcz fałszywe przekonania. Ten a ten musi być taki a taki. I choć źródłem powstałych stereotypów bywają nie tylko obserwacja i doświadczenie, ale i istniejące w świadomości patrzącego uprzedzenia i fobie, to (jak pisał Stanisław Leszczyński) „nie powinno się osądzać narodu wedle jego jednego przedstawiciela”. Nie generalizujmy zatem. Wszak nie lubimy słuchać, że „Polak to pijak i złodziej”.
„- Posłusznie melduję, panie oberlejtnant…”
Wizerunek „klasycznego” Czecha zawdzięczamy Jaroslavovi Haškowi i stworzonej przezeń postaci wojaka habsburskiej monarchii. Szwejk – powtarzający często, iż idiotą jest niejako z urzędu – utrwalił stereotyp prostego, nieco głupawego przedstawiciela swego narodu. To niebieskooki miłośnik piwa, stały bywalec praskiego baru, łagodny, ugodowy i w gruncie rzeczy zacny, mający w zanadrzu anegdotę lub opowiastkę na każdą okazję, człowiek obdarzony „typowym” dla Czechów słodko-gorzkim poczuciem humoru. Katalog podobnych stereotypów znajdziemy w „Katechizmie czeskiego ciała”. Stala pisze: „Jakie jest czeskie ciało? Ociężałe, leniwe (…) Czym odżywia się czeskie ciało? Piwem i knedlikiem. Czy w czeskim ciele znajduje się dusza? Dusza to za dużo powiedziane. Raczej »duszyczka«”. Z takiego opisu wysnuwamy, tak piętnowane przez Václava Havla, próby „szwejkowskiego prześlizgnięcia się przez historię” i narodowe samozadowolenie, którego model zbiera plon niemal wszędzie. Na podobnym wizerunku Czecha, owego łagodnego, skłonnego do opowieści i anegdot towarzyskiego piwosza, zasadzała się nawet kampania reklamowa jednego z polskich piw. Skoro zasmakowało rozgadanemu czeskiemu prześmiewcy (co to zdobywał – znów nomem omen – České Budějovice), jego jakość nie może budzić zastrzeżeń. Wszak któż ocenić miałby to lepiej od rodowitego prażanina. Tym samym obraz sąsiadów pozostaje płaski. Cóż (jak mawiał inny Czech, bohater popularnego niegdyś serialu) „gdybyż głupota miała skrzydła…”.
I choć poza piwem, świetną grą w piłkę nożną i dobrym wojakiem, dostrzegamy Zelenkove czy Havlove okruchy kultury, to myśli wracają do stereotypu „pepickości”. Choć dobrze znamy marki takie, jak Bata czy Škoda, łatwo przestawiamy się na opowiadanie, zasadzających się na grach językowych, dowcipów. Wszak już od wczesnej podstawówki każdy Polak wie, że dla Czecha gołąb, to dachový obsraněc, a „szukanie” „czeszek” (czyli popularnych „jarmilek”) albo „merdanie ogonem” może spotkać się z pobłażliwym uśmiechem.
Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát
Mało który Polak potrafi wymówić to historyczne przysłowie, opisujące bliskość i historyczną przyjaźń łączącą oba narody. Język skręca się ze złości, ale toasty wznosimy równo, rodzime „na zdrowie” przeplatając co rusz ichniejszym egészség. Dużo wówczas mówimy o wzajemnych relacjach. Całość podlewamy tokajem albo „byczą krwią”, a oczy wychodzą nam z orbit nad, sucie doprawioną papryką (wbrew naszemu przekonaniu słodką), miską gulaszu. Przecież w naszym mniemaniu Węgier żywi się właśnie gulaszem i plackami po węgiersku. Wciąż żywe są opowieści o swojskim salami (plotka głosi, że z osła), bucikach, kostiumach kąpielowych, haftowanych bluzkach, a przede wszystkim o kryształach wożonych w obie strony przez całe dziesięciolecia. Zaś turystyczne Węgry to nadal stereotyp zakładowych wczasów nad Balatonem, pośpiesznych zakupów w Miszkolcu, rejsu statkiem po Dunaju (co już nie taki „piękny i modry”).
Wbrew własnemu przekonaniu o prawdziwych Węgrzech wiemy niewiele. Boomu na węgierską kulturę nie wyzwolił nawet święcący z naszym kraju triumfy film „Kontrolerzy”. Choć krytycy zwracali uwagę na jego wielowymiarowość, bogatą symbolikę, łatwiej było skoncentrować się na współzawodnictwie, zaczepności, buńczuczności, uporze i nierealności marzeń, czy chichotać na widok przebranej za niedźwiedzia dziewczyny. I owszem, „wygodniej” pośmiać się z tego niezrozumiałego, wykręcającego zmysły języka, niż szukać kultury w kraju, na który raz po raz zerkamy ni to na nacjonalistycznych potomków Attyli, ni to na partnera dopisanego nam w komunistycznej wyliczance.
Patrząc z tej perspektywy, łatwo dostrzec, iż o węgierskości mamy pojęcie dość nikłe. Obok tokaju (a kto się połapie w cyfrach przy Aszú) znamy jeszcze, śpiewany w stanie pewnego upojenia, „Czerwony pas” i jedynie słusznego czardasza, a mimo szeroko deklarowanej przyjaźni, na językowo obcych wyszehradzkich braci patrzymy podejrzliwie. Chętnie powtarzamy również stereotyp, iż to naród męski, szowinistyczny, kobiety odsyłający do zajęć tradycyjnych, a mężczyzn do szeroko rozumianej wojaczki. Kiedy indziej usłyszeć można, iż „Madziar to czikosz, koniokrad, w najlepszym wypadku muzykant”, obowiązkowo wręcz wąsaty! Mimo że uprzejmi, nawet szarmanccy, dowcipni, towarzyscy i wręcz czarujący, w utartych mniemaniach Węgrzy są jednocześnie głupio uparci, buńczuczni, a – przy zachowaniu wszelkich pozorów – zamknięci w sobie i w swych ucieczkach… „nieco durni”. Przy tym – jak głosi kolejny stereotyp – są również „niekompetentni, ale moralni”, obdarzeni silnym zmysłem, który nie pozwala im przekraczać pewnych granic. A jeśli już… to martwią się okropnie, popadają w melancholię (ileż to nasłuchaliśmy się o efektach „Gloomy Sunday”), zadumę, izolację. To – jak z kolei mawiają Amerykanie – „naród pogryzających smętnie paprykę samobójców”. Zdanie to nie napawa optymizmem. Może więc lepiej, miast gruntować rozplotkowane stereotypy, wybrać się na Węgry, by cieszyć się tamtejszą gościnnością, humorem, kuchnią i uśmiechem, który wciąż przywołują goście z bratniej przecież Polski.
Bohužiaľ zle
Najtrudniej przypiąć łatkę Słowakom. Idąc tropem ich zachodnich sąsiadów, możemy zakpić, iż to „Madziarzy, którzy kiepsko nauczyli się polskiego”. Najprościej byłoby zapewne rzec: „Słowak jaki jest, widzi”, o ignorancję najłatwiej bowiem wówczas, gdy naród wydaje się do nas podobny. Bywa, że postrzegając Słowaków jako lud dość prosty, poczciwy i podobnie jak my religijny, stawiamy ich w opozycji do Czechów, w schemacie swój-obcy sytuując po „naszej” stronie dziejowej barykady. Nie bez znaczenia wydaje się pewne pokrewieństwo językowe, a także znamienne dziedzictwo historyczne – lubimy bowiem tych, co podobnie jak my cierpią, w dziejach swych mają „pod górkę”, tych, co szczególną troskę przykładać muszą do zachowania tożsamości religijnej, językowej czy w końcu narodowej.
Nie takie to znów proste. Słowaków postrzegamy (w odróżnieniu od „bezbożnych” Czechów) jako bratnich katolików rzymskich, zupełnie nie mając świadomości obecnych tam nurtów religijnych, którymi dałoby się obdzielić całą niemal Europę. O ile w wypadku Czechów i Węgrów mamy pewne pojęcie o ichniejszej edukacji i poziomie uniwersytetów, to Słowację zwykliśmy traktować niczym intelektualną pustynię. O jej nauce, sztuce, literaturze i kulturze wiemy bowiem tyle, co kot napłakał. Niechętnie również głębiej zaglądamy do tego religijnego, ale i narodowościowego tygla.
Brak wciąż „dobrze zdefiniowanego” Słowaka. Poczciwy, dobry. W hokeja gra jak sam diabeł, piwo waży przednie. Słowację cenimy za góry (choć sarkamy, że im przypadła większa część Tatr), trasy narciarskie i całe mrowie basenów termalnych, które szczelnie wypełniają się niezliczoną ilością polskich ciał. Narzekamy przy tym, iż na Słowacji nie jest już taniej, a euro zrujnowało „nasz słowacki raj”. Nie żywimy jednak do Słowaków głębszych uprzedzeń, krzywdząco stapiając ich w bezkształtną, mało charakterystyczną, a nawet nudą masę. Obrazu dopełniają lokalne przysłowia, w których Słowacy roztkliwiają się nad własnym losem. Wszystkie czarty się na nich uwzięły „i Niemiec, i Tatar, i Madziar, i Cygan, i Żyd”. Dlatego też – w mniemaniu wielu – Słowak zapytany „Jak się masz?” odpowie „Niestety źle” (Bohužiaľ zle).
Pełny zestaw wyszehradzkich stereotypów, określających – jak obelżywie mawiał oberlejtnant von Nogay – „małpią bandę słowiańską”, znajdziemy w „CK Dezerterach”. Obraz ten nie tylko wskazywał, ale i gruntował pewien sposób patrzenia na „bratnie narody”. Kania, Chudej i Benedek to „klasyczni” przedstawiciele swoich nacji. Polak – kombinujący cwaniak, co to każdemu dopiec potrafi, a jeszcze się później wyłga, Węgier – wąsacz kroczący krok w krok za swym historycznym bratankiem, równy mu tak w figlach, jak i w dumie, Czech – pachnący szwejkowizną, gdy trzeba uda pułkowego idiotę, ale ze snu swego przebudzony, chętny bywa tak do współpracy, jak i do wypitki. Słowaka znów brakło, zginął wśród austrowęgierskich narodów, jakby na potwierdzenie braku charakteru. Dodajmy do nich wiedeńskiego Żyda Habera (z Austriakami nam po drodze!) i… mamy wybuchową mieszankę wyszehradzko-austro-węgierskiej braci, która wspólnymi siłami znajdzie drogę nie tylko do wyrównania rachunków swych krzywd, ale nade wszystko do wolności. Jednak patrząc na dzisiejszy Wyszehrad, musimy patrzyć i myśleć inaczej, mądrzej, od nowa definiując wzajemne relacje i pochylając się nad problemami poszczególnych krajów. Bo jeśli śmiać się, to rozumniej, najlepiej w wersji Wyszehrad Plus.