„Czekasz na goździki i nylony?” – słyszałam kpiny. Odpowiadałam, że goździki to kwiaty równie ładne jak każde inne, na rajstopy mnie stać, a Dzień Kobiet, obchodzony od stu lat, nie jest komunistyczny, lecz feministyczny.
Tyle tylko, że ten ostatni przymiotnik u wielu osób – nie tylko mężczyzn – budzi więcej niechęci niż wspominane coraz częściej z lekkim sentymentem czasy PRL. Na hasło „feministka” w głowie przeciętnej Polki i Polaka pojawia się obraz krzykliwej brzyduli, koniecznie w workowatych spodniach i ciężkich buciorach, spluwającej przez zęby na widok mężczyzn, których nienawidzi, ponieważ: a) zazdrości im penisa (dziękujemy, doktorze Freud), b) żaden jej nie chciał i jest po prostu seksualnie niewyżyta.
Zmiana tego stereotypu jest znacznie trudniejsza niż walka o przywrócenie dobrego imienia dzisiejszemu świętu. Jako typ z natury uparty, łatwo się jednak nie poddaję.
Tak, jestem feministką, chociaż powyższy opis niespecjalnie do mnie pasuje. Potrafię posługiwać się śrubokrętem i zarobić nie tylko na rajstopy. Lubię jednak, kiedy mężczyźni przepuszczają mnie w drzwiach, dają mi w prezencie kwiaty i pomagają zanieść ciężkie zakupy. To sprawia, że czuje się kobieco. W feminizmie wcale nie chodzi o to, żeby być jak facet (swoją drogą, to dość szowinistyczna teoria…). Chodzi o to, żeby się pięknie różnić. Żeby te różnice szanować i znajdować w nich wzajemne uzupełnienie, a nie powód do pogardy lub dyskryminacji. Ale też o to, aby móc żyć w zgodzie ze swoim kobiecym i męskim pierwiastkiem, bo każdy człowiek zajmuje swoje niepowtarzalne miejsce na tej skali. I tego właśnie wszystkim – bez względu na płeć – życzę w Dniu Kobiet.