Łukasz Pawłowski
Imperializm, pragmatyzm, izolacjonizm
Kiedy mniej więcej rok temu w Wielkiej Brytanii na dobre rozpoczynała się kampania wyborcza, zwycięzcy Konserwatyści prowadzili ją przede wszystkim pod hasłami zmiany polityki wewnętrznej – wprowadzenia drastycznych oszczędności i załatania dziury budżetowej. Politykę zagraniczną również planowano podporządkować temu celowi – miała stać się „bardziej pragmatyczna”, nastawiona na robienie interesów i mniej uległa w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Rewolucje w krajach arabskich podkopały dotychczasowe plany Konserwatystów, a premier Cameron staje przed wielką pokusą porzucenia szat lokalnego pragmatyka na rzecz światowego męża stanu. A przynajmniej tak mu się wydaje…
W polityce zagranicznej Tony Blair od samego początku był sobie sterem, żaglem i okrętem. Decyzje podejmował samodzielnie lub w bardzo wąskiej grupie współpracowników. To on, a nie jego ówczesny minister spraw zagranicznych, pokonał w 2001 roku tysiące kilometrów, nawołując do wsparcia Stanów Zjednoczonych w wojnie z terrorem; to on dwa lata później był twarzą kampanii na rzecz interwencji w Iraku; to jego oskarżano upokarzającą służalczość w relacjach z Waszyngtonem; wreszcie to w niego wymierzone były największe w historii Wielkiej Brytanii antywojenne protesty.
David Cameron, mimo niewątpliwej fascynacji Blairem, akurat w tej kwestii chciał się od niego odróżnić. Krytykował „liberalny interwencjonizm” [http://www.bbc.co.uk/blogs/nickrobinson/2011/02/camerons_first.html] (o niefortunności tego terminu nie trzeba chyba nikogo przekonywać) swojego poprzednika, który definiował jako wiarę możliwość siłowego rozwiązywania problemów w różnych częściach globu. Zamiast tego Konserwatyści chcieli osłabić nierówny związek ze Stanami Zjednoczonymi (niektórzy komentatorzy naigrywali się, że nowy premier powinien pod tym względem przypominać Hugh Granta z filmu „To właśnie miłość”) i skoncentrować się na budowaniu relacji handlowych ze wschodzącymi potęgami, opierając się przy tym w większym stopniu na „miękkich” środkach dyplomatycznych [http://cachef.ft.com/cms/s/0/ea4783a8-8865-11df-aade-00144feabdc0.html]. Dowodem na to była wizyta Camerona w Chinach w listopadzie zeszłego roku, podczas której zamiast krytykować Pekin za uwięzienie noblisty Liu Xiaoboo, Cameron wolał podpisać umowy handlowe o rekordowej wysokości ponad sześciu miliardów dolarów [http://www.businessweek.com/news/2010-11-14/cameron-says-british-foreign-policy-must-be-more-hard-headed-.html]. Alastair Campbell – główny doradca ds. wizerunku Tony’ego Blaira i przez wiele lat de facto druga osoba w państwie – na swoim blogu napisał, że Cameron uczynił politykę zagraniczną „przedłużeniem polityki handlowej”. Zdaniem Campbella ten kierunek zostanie utrzymany mimo rewolucji w Afryce Północnej, a ambitny szef brytyjskiej dyplomacji, William Hague, będzie zmuszony pełnić rolę nie męża stanu, ale raczej „pracownika ds. obsługi pasażerów lotniska sparaliżowanego przez strajk” – gotowego wysłuchać wielu narzekań i pocieszającego zdenerwowanych podróżnych aż do czasu gdy „strajkujący” Libijczycy sami nie załatwią swoich spraw. [http://www.alastaircampbell.org/blog/2011/02/24/a-word-of-defence-for-william-hague-and-a-reminder-of-gaddafi-and-wmd/]. Nawet jeśli ostatecznie tak właśnie wyglądać będzie brytyjska polityka zagraniczna, to przyczyny tego stanu rzeczy są nieco bardziej skomplikowane, niż sugerowałby plastyczny opis Campbella, a na strategii Camerona widać już pierwsze rysy.
Od kilkudziesięciu lat polityka zagraniczna Wielkiej Brytanii opiera się na ścisłej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi oraz odgrywaniu roli atlantyckiego mostu pomiędzy Waszyngtonem a Europą. Problem w tym, że to rozwiązanie coraz bardziej anachroniczne. Od czasu dojścia do władzy Baracka Obamy Stany Zjednoczone wyraźnie przeniosły ciężar swojej polityki zagranicznej z Atlantyku na Pacyfik. Nowa administracja wysłała Europie czytelny sygnał, że nie jest już dłużej zainteresowana bezwarunkowym finansowaniem jej bezpieczeństwa. Amerykanie – sami borykający się z kłopotami gospodarczymi – chcą oddelegować Europie część swoich „imperialnych obowiązków”, ale nie mogą tego zrobić, dopóki europejska polityka zagraniczna nie zacznie wykazywać choćby pierwszych znaków wzmocnienia i konsolidacji. Wartość podzielonej, słabej i niezdolnej do działania Europy jest dla Amerykanów niewielka. Tym samym niewielka jest także rola Londynu jako pośrednika. Niektórzy zatwardziali thatcheryści łudzą się jeszcze, że Wielka Brytania może być dla Stanów Zjednoczonych atrakcyjnym partnerem sama w sobie, i powołują się na światowe zestawienia wydatków zbrojeniowych, w których ten kraj zajmuje czwarte miejsce (po Stanach Zjednoczonych, Chinach i Francji) [http://www.globalissues.org/article/75/world-military-spending]. Zamiast na pozycję wystarczy jednak spojrzeć na liczby bezwzględne, by przekonać się, jak ogromny dystans dzieli dwa pierwsze kraje tego rankingu od kolejnych (warto zwrócić uwagę, że chińskie wydatki zbrojeniowe nieustannie rosną, a ich dokładna wysokość nie jest znana). W tych zestawieniach czwarte miejsce to de facto druga liga i Londyn powinien się z tym pogodzić.
Paradoksalnie więc droga tradycyjnie eurosceptycznej Wielkiej Brytanii do podniesienia swej pozycji względem Waszyngtonu biegnie przez wzmocnienie Europy, a sytuacja w Afryce Północnej stanowi doskonałą okazję do wykazania jakiejś aktywności ze strony Brukseli. Rzecz w tym, że w krótkiej perspektywie czasowej na wzmocnienie wspólnej polityki zagranicznej nie ma najmniejszych szans. Dlatego lepszym rozwiązaniem dla Brytyjczyków jest działanie w ramach niewielkiej koalicji, do której oczywistymi kandydatami są Niemcy i Francja. Jednak nawet w tej wąskiej grupie trudno spodziewać się, by jakiekolwiek brytyjskie propozycje współpracy spotkały się z entuzjastyczną reakcją. Wielu polityków w Berlinie i Paryżu z pewnością zdaje sobie sprawę z brytyjskiej strategii i obawia się, że po wzmocnieniu Europy Londyn może znów zwrócić się w kierunku Waszyngtonu. Wielka Brytania pozostaje dla Francuzów i Niemców nie atlantyckim mostem, ale raczej „koniem trojańskim” Waszyngtonu w Europie. Nieprzypadkowo John Gray już w 2002 roku twierdził, że jeśli Europa chce się konsolidować, to nie przy udziale Wielkiej Brytanii, ale raczej mimo niej. [http://www.newstatesman.com/200205130041]
Oto więc pragmatyczna polityka Davida Camerona nagle znalazła się w bardzo niewygodnym położeniu. Premier obiecywał osłabić związki ze Stanami Zjednoczonymi, ale prezydent Obama zrobił to wcześniej za niego; chciał prowadzić politykę interesów handlowych opartą na soft power, ale ta bez twardych gwarancji może się w dowolnym momencie zawalić. W tej sytuacji Cameronowi pozostaje zatem wzmocnienie współpracy z Kontynentem, ale tutaj także styka się z uzasadnioną historycznie nieufnością. To jednak poprawa współpracy z Europą jest dziś dla Wielkiej Brytanii najlepszym rozwiązaniem. W przeciwnym razie dyplomatyczny pragmatyzm premiera Camerona zastąpi wkrótce izolacjonizm.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, dziennikarz Magazynu Idei „Europa”.
„Kultura Liberalna” nr 114 (11/2011) z 15 marca 2011 r.