Marta Bucholc
Wiedeński Narrenturm
Narrenturm stoi tuż za murem głównego kampusu wiedeńskiego uniwersytetu. Choć niemały, widoczny jest właściwie tylko z okien budynków Uniwersytetu Medycznego, wówczas za to bardzo rzuca się w oczy, gdyż wyraźnie odstaje od otaczającej go architektury. Ta jest prosta i funkcjonalna, bowiem uczelnia zajmuje obecnie budynki powstałe w XVIII wieku na potrzeby pierwszego wiedeńskiego szpitala miejskiego, obecnie zwanego Altes Krankenhaus, dla odróżnienia od swego monstrualnego estetycznie i gabarytowo następcy (nazwa myląca przez swą niemieckość, bo słowo „Krankenhaus” nie przejdzie nigdy przez gardło żadnemu szanującemu się wiedeńczykowi). Niewysokie na ogół, rozległe budowle z licznymi foremnymi dziedzińcami, jak na Wiedeń oszałamiające rozmachem dokonania ogrodnicze (prawdziwe drzewa, jest też ogród japoński w miniaturze utrzymywany staraniem studentów orientalistyki), ławeczki, wyszynk piwa – miejsce urocze przy niemal każdej pogodzie, z szerokim oddechem nieba, bez festonów gipsu zwieszających się groźnie nad głowami przechodniów i innych powidoków nieboszczki c.k. estetyki. Nabieramy pozytywnej energii, czujemy się normalnie, coraz normalniej, czujemy zmasowany przypływ normalności – i oto on: dom wariatów, niczym relikt ponurego gotyku pośród klasycystycznej pogody.
Oczywiście, skojarzenie to czysto poetyckie, gdyż Narrenturm powstał w roku 1784, w tym samym mniej więcej okresie, co reszta szpitala, a jak na swoje czasy był nowoczesny i funkcjonalny (choć zestarzał się szybko). Na rycinach przedstawiających Wiedeń z tego okresu wieża pyszni się swą regularną formą pośród okolicznych łąk – eksplozja terytorialna Wiednia nastąpiła późno i do XIX wieku kartofliska (i inne uprawy) pleniły się w odległości godzinki niespiesznego chodu od Katedry św. Szczepana (zwanego u nas, z lenistwa fonetycznego zapewne, Stefanem, chodzi jednak o św. Szczepana, pierwszego męczennika). Narrenturm nie wypiera się zresztą swej przeszłości – obiekt jest zapyziały, obrośnięty wokół godnie pokrzywą i chwastem rozmaitem. Wrażenie – również z tego względu – robi już na wstępie przygnębiające.
Oczywiście, i bez tego niewesoło nastraja zwiedzającego wizyta w miejscu, w którym trzymano osoby zaklasyfikowane jako chore psychicznie wedle standardów osiemnastowiecznych, przy czym główną metodą terapii było właśnie trzymanie w Narrenturmie, z szansą na hydroterapię (oczywiście zimną wodą) przy dobrym sprawowaniu lub na zaawansowane remedium w postaci przykucia do ściany przy najlżejszej sugestii sprawowania złego. Zakład nie cierpiał na brak klientów (podejrzenia związku między liczbą chorych a liczbą leczonych są nieodparte, ale i niepotwierdzone), a jego nowoczesność i rozmiary pozwalały pomysłodawcy i patronowi, cesarzowi Józefowi II, mieć nadzieję, że przynajmniej przez pewien czas szpital będzie w stanie obsługiwać rosnące zapotrzebowanie społeczne. Zarówno mur zewnętrzny wieży – pieczołowicie wygładzony, by uniemożliwić „ciekawskim” z miasta wspinaczkę na dach w celu obserwacji pacjentów – jak i jej wewnętrzny okrągły dziedziniec wywołują chęć ucieczki, niosąc zapowiedź tygodni nawracającej klaustrofobii. A to dopiero początek.
W Narrenturmie od roku 1971 roku mieści się Muzeum Patologiczno-Anatomiczne. Przejęło budynek po tym, gdy wyprowadził się ostatni z mieszkających w wieży lekarzy z Altes Krankenhaus. Po przeniesieniu chorych psychicznie w inne miejsce i oficjalnym zamknięciu Narrenturmu w funkcji szpitala zapobiegliwe i oszczędne władze miejscowe uznały bowiem, że świetnie nada się on na mieszkania służbowe dla personelu medycznego. Tak to powiedzenie medice, cura te ipsum zyskało nową wymowę, lekarze – miłe, choć obłe mieszkanka, a wielki skarbiec anegdot ludzkości – kolejną perełkę z cyklu „res gestae racjonalnej administracji”.
Zwiedzanie Narrenturmu polega więc na zwiedzaniu muzeum patologii, czym ktoś mógłby się może poczuć rozczarowany – jakże jednak niesłusznie! Kryje ono rozliczne cuda, do których ludzie tłoczyli się na Praterze przez całe dziesięciolecia, płacąc ciężko zarobionym groszem za chwilę godziwej rozrywki. Wszystko to znajdziemy w jednym miejscu, w schludnych gablotach z podpisami, gwoli tym większej wygody krytycznego namysłu człowieka współczesnego. Można je obejrzeć śmiało, bez wstydu, po to są – nie trzeba udawać, że nie są ciekawe, wszyscy z zapartym tchem wgapiają się w eksponaty; pod tym względem patologia bije na głowę Klimta i Schielego razem wziętych.
Naszym przewodnikiem w piekle patologii anatomicznych i morfologicznych była pełna wdzięku studentka w białym kitlu, mówiąca tonem nauczycielki nauczania początkowego: „A to co takiego? Taak, świetnie, to płuca. Małe, prawda? A dlaczego takie czarne? Nie, to nie papierosy, to są… Właśnie! Płuca dziecka, świetnie! A są takie czarne dlatego, że to dziecko pracowało w kopalni”. Pośród takich pouczających dialogów suniemy pomiędzy eksponatami: rozmaite warianty czaszek z wodogłowiem, wątroby marskie całkowicie, na wpół i w ćwierć, setki słoików z nowotworami najróżniejszych narządów wewnętrznych, preparaty bliźniąt syjamskich ludzkich i zwierzęcych, oparzenia wszelkich stopni i wszelkiego pochodzenia, złamania osteoporotyczne, kości rozwarstwione, wargi zajęcze, podniebienia rozszczepione, zarośnięte otwory gębowe i zasklepione oczodoły – tego rodzaju obiektów jest tam mnóstwo. Prócz tego trafiają się jednak prawdziwe rarytasy. Największe wrażenie z punktu widzenia anatomii robi spreparowany i zatopiony w formalinie tułów mężczyzny, który wszystkie narządy wewnętrzne miał porozmieszczane dokładnie w lustrzanej symetrii w stosunku do osoby zbudowanej normalnie. Człowiek ów żył w wieku XIX i cieszył się na swoje szczęście znakomitym zdrowiem – wyobraźcie sobie bowiem, jak zdziwiłby się chirurg pragnący zoperować jego ślepą kiszkę…
Z punktu widzenia socjologicznego najciekawsze są niewątpliwie preparaty skóry mężczyzny, który trudnił się tym, że na wspomnianym Praterze prześwietlał się za pieniądze promieniami Roentgena w czasach, gdy technika ta była jeszcze słabo znana, bardzo szkodliwa, a niezwykle interesująca dla szerszej publiczności. Wyobraźcie sobie, jak tłoczy się tłum wiedeńczyków, by to oglądać: młodzi i starzy, biedni i bogaci pospołu, panowie w melonikach i panienki z białymi parasolkami, kwiaciarki i obnośni sprzedawcy Leberwursta, wszyscy ciekawi, jak też ludzkie ciało prezentuje się w środku… Nic to jednak z porównaniu z informacją, że wiedeńscy szewcy używali rentgena, by prześwietlać stopy klientów, dowodząc im w ten sposób naukowo, że but leży jak trzeba, znaczy: passt. Trudno oprzeć się refleksji nad ludzkim talentem do tworzenia sytuacji skłaniających do refleksji, choćby takiej, że Wiedeń był jednym z lepszych miejsc na połączenie domu dla chorych umysłowo z muzeum patologii cielesnej.
Są też ciekawe preparaty edukacyjne (jak płaskorzeźba z kompletem pieluszek wyobrażających kupki niemowląt cierpiących na różne przypadłości, służąca jeszcze niedawno do szkolenia pielęgniarek) i artefakty niegdysiejszego show biznesu w postaci zdjęć osób, które ze swoich deformacji zrobiły sposób na życie (trzecie nogi, trzecie ręce i, rzecz jasna, nieodzowne bliźnięta syjamskie). Zainteresowania etnograficzne i kulturowo-porównawcze nie były chyba mocną stroną patriotycznie usposobionych wiedeńskich anatomopatologów, ale znajdziemy w muzeum również kilka ciekawostek z innych krajów: chińskie buciki „kwiat lotosu” w rozmiarze trzech cali, niezbędnik lekarza indyjskiego i egzotyczne pasożytnicze schorzenia skóry.
Zwiedzający Narrenturm robili się coraz bledsi, na ich twarzach malowało się udręczenie rosnące w miarę posuwania się przez kolejne kręgi piekła zniekształceń i potworkowatości, ludzkich i zwierzęcych – bez różnicy. Zawieszona między „Odyseją kosmiczną” a „Pociągiem z mięsem”, grzecznie tuptając wzdłuż kolistego korytarza i daremnie próbując nie oprzeć się i nie otrzeć o kolejne marynowane prosię z nadkompletem uszu, rozmyślałam nad pytaniem, na które nie odpowiedziała nasza diabolicznie słodka przewodniczka: skąd się to wszystko wzięło? Zapełnienie muzeum wymagało rozbudowanej sieci społecznej, oplatającej cały kraj, przenoszącej wiedzę o popycie („cyklopów mamy dość, przydałoby się trzecie oko”) i informacje o podaży. Wymagało zaangażowania wielu badaczy, jeżdżących po kurczącym się c.k. państwie z kompletem skalpeli i lancetów, suwmiarkami, tabelami i szkicownikami, tłukących się po nocach chłopskimi bryczkami, stających w zapluskwionych prowincjonalnych zajazdach. Oto obraz dziewiętnastowiecznej, pozytywistycznej nauki, pełnej bezrefleksyjnego poświęcenia w służbie ludzkości. Wszystko po to, by sprawnie przekazywać wiedzę o nienormalności i pośmiertnie gromadzić jej ofiary w jednym miejscu bez kantów – bo doświadczenie patologii, nawet zapośredniczonej przez szkło i formalinę, jest dla stróża normalności bezcenne.
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 115 (12/2011) z 22 marca 2011 r.