Łukasz Jasina

Patriotyzm po włosku, czyli rzymski jubileusz

Współczesne państwo włoskie rodziło się w bólach, a zjednoczenie kraju nastąpiło ostatecznie sto pięćdziesiąt lat temu. Wyglądało jednak nieco inaczej niż w filmowym „Lamparcie” Luchino Viscontiego, inaczej niż na kartach książkowego pierwowzoru Tomasiego di Lampedusy. Włochy w 1861 roku nie obejmowały jeszcze wprawdzie Rzymu czy Wenecji (co nadrobią po kilku latach, wywołując wieloletnie konflikty z Austrią i Kościołem, zażegnane odpowiednio przez I wojnę światową i zapobiegliwego Mussoliniego), niemniej zjednoczony pod dobrotliwymi rządami dynastii sabaudzkiej kraj zaczął już przypominać byt wykluty w marzeniach Camillo Cavoura, Wiktora Emanuela I czy Giuseppe Garibaldiego – ale już nie czwartego z włoskich „ojców ojczyzny”, Giuseppe Mazziniego, który wytrwale kontestował swą zjednoczoną ojczyznę.

Tegoroczne obchody jubileuszu zjednoczenia przytrafiły się Włochom w wyjątkowo nieszczególnej atmosferze. Skandale związane z działalnością premiera Silvio Berlusconiego podzieliły i tak skłóconą (nawet jak na europejskie standardy) scenę polityczną, gospodarczo krajowi wiedzie się nieszczególnie, a pozycja Włoch na arenie międzynarodowej po raz kolejny okazuje się być – parafrazując ministra Sikorskiego – objawem niezbyt częstych związków z rzeczywistością. Berlusconi i inni włoscy politycy, z powodów historycznych, wytrwale pielęgnujący związki z Libią, nie podołali tamtejszemu kryzysowi i nie odegrali w jego rozwiązaniu konstruktywnej roli.

Jednocześnie Włosi od wielu lat zmagają się z własną historią. Robią to jednak inaczej niż Polacy, Niemcy czy Francuzi. Swoje narodowy rany rozdrapują niezbyt często. Deklaratywny patriotyzm tamtejszej klasy politycznej pełen jest frazesów i odmienianego na wiele sposobów słowa – „Ojczyzna”.

Obchody jubileuszowe przebiegły według utartego rytuału: mszy (w której wzięli udział politycy każdej z partii reprezentowanych w parlamencie, a także prezydent Giorgio Napolitano – wieloletni członek Włoskiej Partii Komunistycznej, ten fakt powinien zastanowić głosicieli poglądu, że tylko w Polsce rytuały religijne odgrywają tak dużą rolę w życiu publicznym), składania wieńców pod pomnikami i uroczystych obrad parlamentu w monumentalnej sali Izby Deputowanych. Podczas posiedzenia obecni byli niegdysiejsi prezydenci i premierzy Włoch. Zabrakło właściwie tylko jednego spośród żyjących – Giulio Andreottiego. Być może to kwestia wieku, ale faktem jest, że skompromitowany Andreotti od dawna pojawia się tylko w filmach dokumentalnych o tematyce historycznej.

Każdy z trzech polityków wygłaszających przemówienie podczas uroczystej sesji wywodzi się z innej opcji. Prezydent Napolitano walczył w komunistycznej partyzantce przeciwko Niemcom, w parlamencie zasiadł już w 1953 roku, młodszy od niego o pokolenie – Gianfranco Fini (przewodniczący Izby Deputowanych) zaczynał swoja karierę w ruchu neofaszystowskim, Przewodniczący senatu Renato Schifani to prawnik z Sycylii, ukształtowany politycznie przez Chrześcijańską Demokrację, ale od piętnastu lat (czyli od jej kompromitacji) „człowiek” Berlusconiego. Mimo tych różnic ich przemówienia brzmiały bardzo podobnie. W Polsce zarzucono by im nacjonalizm. Do barw narodowych i klasycznego patriotyzmu odwoływał się jednak przede wszystkim były komunista Napolitano, a nie były nacjonalista – Fini. Obok odwołań do Garibaldiego i państwowca Cavoura, szczególnie często pojawiało się nazwisko Giuseppe Mazzinego. Podejrzewam, że podczas uroczystości nadużywano również słowa „zjednoczenie”. Jedność jest wszak tym, czego Włochom potrzeba najbardziej.

Negatywnego bohatera ostatnich miesięcy – premiera Berlusconiego – prawie nie zauważono. On sam zachowywał się dyskretnie i powściągliwie.

Na całość spoglądał z loży watykański sekretarz stanu, kardynał Tarcisio Bertone. Watykan po stu pięćdziesięciu latach nie ma już nic przeciwko niepodległej i zjednoczonej Italii…

* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 115 (12/2011) z 22 marca 2011 r.