Grzegorz Brzozowski
Herbatka na dnie basenu
Oglądając najnowszy film Sofii Coppoli, można śmiało zżymać się nad powtarzalnością stylu reżyserki – powracającej do scenerii, postaci i nastrojów, które zdążyły nam już zapaść w pamięć. Johnny Marco to wszak nowa odsłona bohatera granego przez Billa Murraya: typ podobnie wygaszonego, pozornego bohatera naszych czasów, który święcąc triumfy rozchwytywanego aktora, odkrywa ciszę panującą na szczytach – w rozsianych po świecie hotelowych pokojach, przelotnych romansach, kiczowatych produkcjach. Na swej drodze napotka młodą dziewczynę – w obecnej wersji to już nie zagubiona w hotelu i własnym życiu młoda mężatka, ale stojąca u progu dojrzewania córka. Kobieca postać odkryje przed nim zarówno gorycz utraconego czasu, jak i podaruje – złudną być może – nadzieję na zbudowanie silniejszej emocjonalnej więzi.
Poczucie, że oglądamy nową wersję tej samej historii może irytować, ale może też stać się podstawą do dostrzeżenia ukrytej mocy filmu Coppoli. Być może powtarzalność wątków i konstrukcji bohatera świadczy o trwałości strukturalnego problemu, któremu kolejne dzieła mogą dawać wyraz, ale nie będą w stanie dostarczyć widzom – a być może i samej autorce – doświadczenia wyzwalającego katharsis.
Johnny Marco jest postacią w nieustającym ruchu; jeśli decyduje się wyjść z hotelu, to jedynie po to, by podróżować do kolejnego lub wsiąść do sportowego auta, w którym – jak słusznie oddaje to pierwszy kadry filmu – w rzeczywistości kręci się w kółko. Czasami sama próba lokalizacji bohatera nastręcza problemy – trudno powiedzieć, kiedy przenosimy się z kalifornijskiego Chateau Marmont do niemal identycznie bezosobowych wnętrz włoskich hoteli. Za ten stan wiecznego poruszenia Johnny zdaje się płacić emocjonalnym wygaszeniem, z którego nie potrafi go wyrwać nawet prywatny występ bliźniaczek-striptizerek. Tę kompulsywną mobilność można sprowadzać do indywidualnych cech bohatera – egoisty i narcyza, nie godzącego się na dorosłość i słusznie zasługującego na karę wiecznej emocjonalnej niedojrzałości. W chorobliwej ruchliwości Johnny’ego Marco można jednak dostrzec także pochodną napięć indukowanych przez strukturę społeczną nowego kapitalizmu. Śmiało można do filmu Coppoli przyłożyć pytanie, które w „Korozji charakteru” stawia Richard Sennett: „Jak w społeczeństwie fragmentów i epizodów człowiek ma budować narrację, czynić swe życie spójną opowieścią? Aby ów system mógł się rozwijać, ludzie muszą dryfować od jednego do drugiego miejsca, od pracy do pracy” (s. 28).
„Korozję charakteru” otwiera scena spotkania Sennetta w poczekalni jednego z lotnisk z Rico, młodym konsultantem; na pierwszy rzut oka – wzorem rozchwytywanego człowieka sukcesu, kursującego między kolejnymi miastami i projektami. Pogłębiona rozmowa odkrywa przed Sennettem kolejne pokłady lęków mobilnego bohatera naszych czasów. Z jednej strony osiągnął on znacznie więcej od swego ojca, włoskiego imigranta, który przepracował życie jako dozorca w bostońskim biurowcu. Stając się przykładem amerykańskiego awansu społecznego, Rico skazał się jednak na kryzys tożsamości. Na dobre rozstał się z perspektywą pracy w organizacji o przewidywalnej, biurokratycznej strukturze i trafił do świata elastycznych, nieustannie reorganizujących się instytucji. Jego kariera polega na lawirowaniu między kolejnymi, krótkoterminowymi projektami w zmieniających się zespołach pracowników. Otwierając się na nieustanne podejmowanie nowych wyzwań, wystawił się zarazem na nieustającą niepewność. Towarzyszy mu poczucie emocjonalnego dryfowania – przypadkowych przyjaźni, tymczasowych sąsiedztw, pozornych internetowych więzi – podporządkowanych wymogowi ciągłej mobilności.
Jak zauważa Sennett, nadejście kultury nowego kapitalizmu oznacza zerwanie z dawnym sposobem doświadczania czasu: podobnie jak przewidywalny był niegdyś harmonogram zadań stawianych w pracy, tak i linearnie układało się życie pracowników. Zamknięcie w żelaznej klatce i racjonalizacja wykorzystania czasu były niezbędnymi warunkami dla postrzegania przez nich własnych losów jako spójnych historii. Tymczasem Johny Marco, podobnie jak bohater Sennetta, zdaje się żyć nie tylko między miejscami, ale też w niedookreślonych ramach czasowych: nie tylko zawodowych (podporządkowanie nieprzewidywalnym, kuriozalnym projektom), ale i egzystencjalnych – raz można odnieść wrażenie, że na ekranie widzimy w nim frywolnego nastolatka, innym razem – wypalonego starca. Elastyczny tryb pracy wcale nie oznacza wyzwolenia: sprowadza za to na bohaterów nieustające, wyjaławiające napięcie.
Kryzys rozmówcy Sennetta uwydatnia się jednak najbardziej w momencie, gdy spada na niego rola ojca. Jego największym dramatem okazuje się niemożność przekazania dzieciom jakichkolwiek trwałych wskazówek na miarę lekcji otrzymanych od własnych rodziców, a tym bardziej jakichkolwiek wzorców etycznych czerpanych z pracy. „Przeniesione na grunt życia rodzinnego hasło: «Nic na długo» znaczy: nie zatrzymuj się, nie angażuj i nie poświęcaj” (s. 26).
Johnny Marco nie wie nic o dorastającej córce, która nagle pojawia się w jego życiu; nie ma jej też do przekazania nic poza nauką hotelowych zabaw – zamawianiem lodów w środku nocy czy grą w Guitar Hero. Może dać jej jedynie próbkę własnego stylu życia, zabierając w podróż przez hotele, w których jedynym stałym elementem jest wygrywana przez jednego z pracowników melodyjka. Metaforą ich wspólnego czasu okazuje się zabawa w picie herbatki w zawieszeniu na dnie basenu. Podobnie jak Rico dla swoich dzieci, Johnny nie może stać się dla niej ani moralnym autorytetem, ani przykładem zaangażowania we własną pracę. O ile jednak bohater Sennetta zdawał się pogrążony z tego tytułu w poczuciu winy – jako że podtrzymywał jeszcze złudzenia bycia odpowiedzialnym za napięcia struktury, w której funkcjonuje – Johnny Marco zdaje się nie przeżywać nic; jego twarz zlewa się z gipsową masą nałożoną dla zdjęcia pośmiertnej niejako maski, a on sam oddaje się bezwolnie poczuciu dryfowania.
Film Coppoli to opowieść utrzymana w nastroju subtelnym, ale też nieuchronnie nużącym, jak muzyka hotelowych wind – zawiedzie widzów poszukujących w kinie silnego napięcia. Dramatu nie należy tu szukać w przemianie głównego bohatera – jakiekolwiek dramatyczne gesty zabrzmią fałszywie, o ile nie sięgną rzeczywistych źródeł jego problemu. Prawdziwie poruszać może za to postać Cleo, odbywającej w hotelach pierwsze lekcje trybu życia swojego ojca; zachwyca się pierwszymi bankietami, bez większych oporów zanurza się w bezczasie – a ostatecznie sama skazana jest na krążenie między nieutrzymującymi kontaktu rodzicami o skorodowanych charakterach. To jej subtelny, nieoczywisty dramat, który ma się dopiero rozwinąć, może być tym, co między słowami film rzeczywiście przemyca: historią jej dalszych losów po doświadczeniu bez-czasu i bez-miejsca. Być może jest to zarazem najbardziej osobiste wyznanie samej Sofii Coppoli, wychowywanej w hotelach przy okazji rozrzuconych po świecie produkcji swego ojca, a próbującej obecnie pogodzić wychowywanie dzieci z własną karierą reżyserki. Czy jednak samo złożenie z hotelowych epizodów i ulotnych nastrojów kolejnej filmowej opowieści oznacza zbudowanie przez nią narracji, której poszukuje, czy raczej dalszy ciąg dryfowania?
Film:
„Somewhere. Między miejscami”
reż. Sofia Coppola
USA, Wielka Brytania 2010
Książka:
Richard Sennett, „Korozja charakteru. Osobiste konsekwencje pracy w nowym kapitalizmie”, przeł. Jan Dzierzgowski, Łukasz Mikołajewski, MUZA SA, Warszawa 2006.
* Grzegorz Brzozowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.
„Kultura Liberalna” nr 118 (15/2011) z 12 kwietnia 2011 r.