Jacek Wakar
Myśmy wszystko zapomnieli
Ksiądz Stanisław Małkowski powiedział bez najmniejszego wahania, że Smoleńsk to była zaplanowana z zimną krwią zbrodnia, następnie postawił między katastrofą prezydenckiego samolotu a egzekucją polskich oficerów w Katyniu znak równości. – Smoleńsk to drugi Katyń – mówił ostro kapłan. Można przejść nad tymi bredniami do porządku dziennego, w końcu księża przyzwyczaili nas do tego, że częściej niż rzadziej wypowiadają się z ambony – by tak rzec – nierozważnie. Tyle że krzyki Małkowskiego mogą stać się dla wielu kroplą, która przelewa czarę goryczy. Bo chociaż trudno o generalizacje, Kościół katolicki w Polsce przeżywa fatalny czas. W wymiarze ogólnym oraz takim, który dotyczy każdego myślącego katolika z osobna. Bo kiedy słucha on hierarchów, coraz częściej wstydzi się, że jest katolikiem.
Sześć lat temu Polska stanęła w miejscu po śmierci Jana Pawła II. Pamiętam wieczór drugiego kwietnia. Tak się złożyło, że byliśmy na kolacji na warszawskim Placu Teatralnym. Większe grono, w pewnym momencie ktoś szepnął, że to już. Doczekaliśmy jakoś do końca spotkania, a potem wyszliśmy na rozświetlony plac. Tam gwar, ruch, dziwne rozgorączkowanie. Ławą wraz z tłumem ruszyliśmy w kierunku Świętej Anny. Mrowie ludzi. I niezwykły spokój, rodzaj uniesienia. Miałem wtedy poczucie, że narodowe rekolekcje to nie jest tylko puste hasło. Że owo uniesienie, jakiego doświadczaliśmy, nie jest udawane. Że tak jak wtedy w 1989 roku, gdy rozlepiając plakaty na warszawskiej Ochocie, przechodziłem swoją obywatelską inicjację, czuję wielką ludzką wspólnotę. To było szczere. Trwało chwilę.
Cegiełkę dorzuciły media, szermując chwytliwymi hasłami, które po latach okazały się tylko wydmuszką. Miał być ponad milion Polaków na pogrzebie Jana Pawła II, było zdecydowanie mniej. Nie sprostowano, bo jakże to tak przeczyć podanej przez siebie wcześniej informacji. Pokolenie JP II okazało się hasłem, trafiło też do nazw kilku ośrodków i instytucji. I co się z nim stało? Jeśli kiedykolwiek rzeczywiście istniało, zakończyło żywot, nie zapisując się czymkolwiek o trwałym znaczeniu. Dowody? Proszę bardzo. Zmiana polskiej mentalności okazała się tylko iluzją. Wciąż chętnie stawiamy papieżowi pomniki, ale jego nauki poszły w zapomnienie. Nie ma ich, jak i w powszechnej świadomości nie ma Jana Pawła II. Jeszcze nie tak dawno temu w debacie publicznej a osobliwie politycznej pojawiał się niczym listek figowy, którym łatwo zakryć swe prawdziwe intencje. Dziś polski papież stał się już zbyteczny. Ci, którzy przywoływali go aż do znudzenia, wolą krzyczeć o Smoleńsku. Widać przy tym, że wtedy i dziś czynili to wyłącznie z zimnej kalkulacji, cynicznego wyrachowania. Nie wierzmy politykom…
Dlatego prysła iluzja. Majowa beatyfikacja Karola Wojtyły powinna stać się narodowym świętem, w końcu nieczęsto Polak zostaje błogosławionym. Rzecz jasna, nie ominą jej stacje telewizyjne, zapewne oprócz transmisji zmienią cały program. Będzie można opowiadać o wielkim duchowym przeżyciu. Oby doświadczyło go jak najwięcej, ale już dziś wiem, że nie uwierzę w mit nowego zjednoczenia przy tej z kolei okazji. Beatyfikacja, choć przecież na nią czekaliśmy („Santo Subito”), jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, nie jest dla ogółu żadnym wydarzeniem. A szczególnie dla szeroko pojmowanego pokolenia JP II, czy raczej tego, co po nim zostało. Zapomnieliśmy, przestaliśmy czuć potrzebę uczestnictwa. Nie tylko zresztą w tym wydarzeniu.
W jakiejś mierze naturalna kolej rzeczy, ale lwia część odpowiedzialności spada na polski Kościół. Pozbawiony lidera i intelektualnego zaplecza spełnia rolę dokładnie odwrotną do zamierzonej. Mówię po sobie. Znam kilku wspaniałych księży. Jednego mam za swego przyjaciela. A reszta? Zapewne wszystko jest zgodne z proporcjami innych grup zawodowych. Jednak znaczenie mają ci, co nadają ton. A ton nadaje kardynał Dziwisz, przekazując Robertowi Kubicy relikwie zmarłego papieża. Mniejsza o absurdalność tego kroku i pychę hierarchy, ale mało zabrakło, a mocno opóźniłby swym działaniem proces beatyfikacyjny. Z drugiej strony tłum księży agitujących, za nic mających nawet zwykłą logikę. I poczucie, że Kościół nie daje rady. Okopuje się na najbardziej zachowawczych pozycjach, zgodnie z syndromem oblężonej twierdzy. Śmierć arcybiskupa Józefa Życińskiego odebrała mu ogromną część intelektualnej siły. Kto pozostał po stronie bardziej postępowej? Kardynał Nycz, biskup Pieronek, no i na pewno jeszcze wielu. Tyle że ich głosów nie słychać, a skoro tak – to nie mają większego znaczenia.
Efekty łatwo dostrzec. Na beatyfikację udaje się ponoć raptem 20 – 30 tysięcy Polaków. Media znów mogą pluć sobie w brodę. Jakiś czas temu mówiły, że pielgrzymów z Polski ma być ponad milion, straszono cenami biletów na samolot oraz noclegów nawet na obrzeżach miasta. Teraz słyszę, że ceny są normalne, a i o nocleg bez przepłacania nie powinno być trudno. Niemniej to wcale nie Polacy będą na uroczystościach najliczniejszą grupą. I wcale nie chce im się wysyłać swoich zdjęć, by potem można było złożyć z nich wielki portret Jana Pawła II. Ta akcja ponoć także nie cieszy się spodziewanym odzewem.
Zbieram i łączę znane fakty. Nie uogólniam ani nie stawiam hipotez na temat przyczyn tak dotkliwego kryzysu Kościoła. Tylko zwyczajnie dzielę się smutkiem, rozczarowaniem, czasem wręcz niedowierzaniem, gdy słyszę to, co słyszę. Wiem, że ów smutek nie należy tylko do mnie, dzieli go wielu, których Kościół winien szczególnie usilnie przekonywać. A mimo to nie wierzę, że cokolwiek się zmieni. Światli księża swoje wiedzą. Stojący na straży qui pro quo hierarchowie i tak impregnowani są na krytykę.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 119 (16/2011) z 19 kwietnia 2011 r.