Szanowni Państwo,
Niemcy przybywali do Europy Środkowo-Wschodniej od średniowiecza. Nie tylko jako Krzyżacy i grabieżcy, ale także jako zwykli osadnicy i kupcy – tak bywali również postrzegani w Prusach Wschodnich, nad Bałtykiem, na Śląsku, w Czechach, nad Wołgą i Dunajem. Powstawała wielowiekowa kultura niemiecka w tej części Europy… Brutalna polityka Hitlera doprowadziła ostatecznie do wypędzenia Niemców z tych terenów. Dziś samo słowo „wypędzeni” otaczają emocje. A jednocześnie dziś w wielu polskich miastach znajdują się charakterystyczne poniemieckie domy, gdzieniegdzie jeszcze natrafiamy na dowody zwyczajnego życia – napisy na latarniach, dworcach, studzienkach…
Zwykle przywołuje się jednak mroczne momenty II wojny światowej. Jakkolwiek w Niemczech trwają na przykład spory historyków o rolę Wehrmachtu w zbrodniach, to wydaje się, iż wszystko co ważne zostało już przez historyków ustalone i powiedziane. Z drugiej strony zasób wiadomości o Europie Środkowo-Wschodniej nadal nie wydaje się imponujący. Warto prześledzić do dziś żywe, nostalgiczne mity wiążące się z jej wyobrażeniem.
Wiedzy Niemców na temat dzisiejszej Europy Środkowo-Wschodniej dotyczyła mowa, którą wygłosił Martin Pollack, pisarz i tłumacz m. in. Ryszarda Kapuścińskiego, podczas otwarcia tegorocznych Międzynarodowych Targów Książki w Lipsku. „Wolna i zamożna Europa przesunęła swoje granice na wschód, jednak nie zlikwidowała ich całkowicie. Nowe granice, które rozcinają nasz kontynent, strzeżone są nie mniej uważnie niż w czasach zimnej wojny, choć to my jesteśmy dziś ich nieubłaganymi strażnikami” – powiedział autor „Śmierci w Bunkrze”. Wymieniał nazwiska pisarzy represjonowanych na Białorusi i Ukrainie, a to że ich książki do tej pory nie są tłumaczone w Niemczech, nazywał hańbą.
Z kolei w pierwszym tegorocznym numerze specjalnego kwartalnego dodatku historycznego do tygodnika „Der Spiegel” redaktorzy zaglądali w 800-letnią historię obecności Niemców na Wschodzie. Zadawano również pytanie o to, jak odbiera tę historię nowe, już czwarte po II wojnie światowej pokolenie Niemców.
Dlatego w przeddzień otwarcia rynków pracy u naszych niemieckojęzycznych sąsiadów warto zapytać o to, co pulsuje pod powierzchnią relacji polsko-niemieckich, co rozbudza emocje po obu stronach – dawniej tak kontrowersyjnej – granicy na Odrze i Nysie.
Pytamy o stan wiedzy na temat obecności Niemców na Wschodzie. Jak wygląda pamięć o niemieckich mieszkańcach w Polsce? Czy jesteśmy świadomi tego, jak wiele śladów pozostało po Niemcach we Wrocławiu, Gdańsku czy Poznaniu? Które elementy historii są dziś istotne w świadomości społecznej Polaków i jak ta świadomość różnicuje się w zależności od regionu i pokolenia? Czy historia Niemców na Wschodzie jest tylko zapoznaną przeszłością, przyczynkiem do pojednania czy też wciąż – populistycznie podsycanego – strachu przed „niemieckim najazdem”?
Na te pytania odpowiada troje Autorów. Beata Ociepka sceptycznie ocenia zarówno poświęcony Wschodowi numer „Spiegla”, jak i wiedzę dzisiejszych Wrocławian o historycznych niemieckich sąsiadach: „Wrocław nauczył się odkrywać niemiecką część swojej historii. Odkrywać nie znaczy jednak akceptować”. Krzysztof Ruchniewicz jest znacznie bardziej optymistyczny, choć szkicuje dość złożony obraz polifonii polskiej pamięci o Niemcach. Wreszcie Jens Boysen opisuje niejednoznaczny obraz polskiej pamięci między egocentryzmem a nadzieją na sąsiedzką przyszłość.
Z drugiej strony, zadajemy pytanie, jaka jest dziś wiedza Niemców i Austriaków o Europie Środkowo-Wschodniej. Odpowiada na nie Martin Pollack w rozmowie z Karoliną Wigurą. W jego głosie brzmi również duży pesymizm. „Europa Środkowo-Wschodnia to tutaj istny Orchideenfach – mówi. – Interesuje się nią zaledwie garść zapaleńców. Ma to niestety konsekwencje polityczne”.
Już wkrótce druga odsłona niniejszego Tematu Tygodnia, a w niej wypowiedzi między innymi Włodzimierza Borodzieja i Huberta Orłowskiego.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. BEATA OCIEPKA: Nietęgie miny i Niemra z baraku
2. KRZYSZTOF RUCHNIEWICZ: Polifonia pamięci na tzw. Ziemiach Odzyskanych: czy istnieje jedno dziedzictwo kulturowe?
3. JENS BOYSEN: Niejednolitość pamięci. Pomiędzy egocentryzmem a nadzieją na sąsiedzką przyszłość
Nietęgie miny i Niemra z baraku
Historię niemieckiego wschodu na nowo odkrywa każda kolejna generacja dziennikarzy, zarówno niemieckich, jak i polskich. Co kilka lat odwiedzają mnie dziennikarze z Dolnego Śląska, przygotowujący filmy i reportaże o „uznanych Niemcach”, którzy po zakończeniu wojny mieszkali na Dolnym Śląsku i których niemieckości nie zaprzeczała nawet komunistyczna władza. Każdy z nich odkrywa podwójne życie i podwójną osobowość miejsc, które zwykli byli uznawać za swoje. Dodatek do „Spiegla” to skutek podobnego odkrycia, tyle że miejsc znanych ze starych fotografii i z opowieści, zawartych w niemieckich Heimatbücher. Te historie małych ojczyzn są zwykle idealizowane. Słychać w nich dźwięk dzwonów miejscowego kościoła – ale już nie salwy armat. Heimatbücher nie zawierają opisów wojen.
Wielu gości z Niemiec zwiedzało Wrocław w latach 90. z nietęgą miną. Przyjechali w przekonaniu, że ich dawne ziemie zostały przez Polaków abgewirtschaftet (doprowadzone do ruiny, przyp. red.). To określenie słyszałam niezwykle często od niemieckich wypędzonych. Kryło się w nim przekonanie, że tylko powrót do granic sprzed 1945 roku pozwoliłby na odrodzenie tych ziem. Goście zwykle nie pamiętali, że miasta, które znali ze starych fotografii, zostały zniszczone w ostatnim okresie wojny. Dla Niemców ze Śląska, zwłaszcza z Wrocławia, wojna na dobre zaczęła się na przełomie 1944 i 1945 roku. Rodziny, które zostały ewakuowane lub uciekły przed frontem, zachowały w pamięci nietknięte miasta. Zniszczenia według nich były wynikiem gospodarowania Polaków po wojnie.
Dość późno zorientowałam się, że mieszkam na „niemieckim Wschodzie”. Co prawda na podwórku wrocławskiego Śródmieścia straszyliśmy się nawzajem „Niemrą”, która miała mieszkać w barakach z czerwonej cegły, z których kominów wydobywał się dym. Kiedy się dymiło, to „Niemra” tam była i należało się jej bać. „Niemra” była lokalną wersją Baby Jagi. Kiedy znudziło nam się obserwowanie komina, przechodziliśmy do zabawy w chowanego z wyliczanką „Wpadła bomba do piwnicy…”. Bawiło się z nami rodzeństwo, które nie do końca lubiliśmy. Rodzeństwo zniknęło nagle po 1970 roku. Zapewne wyjechali z Wrocławia w ostatniej fali exodusu niemieckich rodzin.
We Wrocławiu można było mieszkać i nie przyjmować do wiadomości faktu, że to miasto było tak ważne dla niemieckości na Wschodzie. Przypominały o tym zaledwie napisy na studzienkach kanalizacyjnych. W Śródmieściu, w słoneczny dzień, wystarczy popatrzeć ponad reklamy na budynkach, żeby zobaczyć, jak to miasto wyglądało w czasach niemieckich. Przypomina stare, czarno-białe fotografie z idyllicznego Breslau. Gdy badałam losy „uznanych Niemców” na Dolnym Śląsku, przypomniał mi się moment, gdy zdałam sobie sprawę, że było to kiedyś cudze miasto. Było to – co mnie do dziś dziwi – dość późno, gdzieś w piątej lub szóstej klasie podstawówki, na lekcji historii. Specjalnie się tym nie przejęłam.
Niemiecki Wschód przemówił do mnie z pełną siłą, kiedy zaczęłam badać znaczenie polityczne Związku Wypędzonych w stosunkach polsko-niemieckich. Po 1989 roku „rewizjonistów” można było spotkać we Wrocławiu na własnej ulicy. Tak właśnie poznałam Herberta Hupkę, który w jakiś czerwcowy dzień 1992 roku szedł obok mojego domu pod ramię z małżonką – moja ulica wiodła do ówczesnej siedziby Niemieckiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego we Wrocławiu.
Wrocław nauczył się odkrywać niemiecką część swojej historii. Odkrywać nie znaczy jednak akceptować. Antyniemiecka retoryka, obecna także we Wrocławiu, odzywa się w krytyce niemieckich mediów w Polsce i w obawach przed „germanizacją” Wrocławia. Historia „niemieckiego Wschodu” stanowi pożywkę dla imperializmu kulturowego, który w Polsce skierowany jest przeciwko Niemcom. Wobec braku problemu imigrantów niemiecki Drang nach Osten jest wciąż głównym punktem odniesienia dla polskiego etnicznego populizmu. Tymczasem przyjrzenie się historii jest bardzo pouczające dla zrozumienia, kim dziś jesteśmy i dlaczego mieszkamy we Wrocławiu i Szczecinie, bo burzy i polskie, i niemieckie mity oraz uprzedzenia.
* Beata Ociepka, profesor stosunków międzynarodowych, specjalistka od komunikowania międzynarodowego i stosunków polsko-niemieckich.
***
Polifonia pamięci na tzw. Ziemiach Odzyskanych: czy istnieje jedno dziedzictwo kulturowe?
Nie jestem pewien, czy można szukać odpowiedzi na pytania redakcji „Kultury Liberalnej”, mając przed oczyma jakieś jednolite skupisko Polaków. Wydaje mi się, że pod tym względem istnieją zasadnicze różnice i w odczuciach, i w poziomie wiedzy miedzy mieszkańcami Polski zachodniej i północnej a pozostałymi częściami kraju. Ich przyczyna jest prosta. We Wrocławiu, Gdańsku i Poznaniu ślady obecności Niemców oraz materialne świadectwa ich kultury stanowią fragmenty tkanek tych miast, często są przedmiotem dumy dzisiejszych mieszkańców, którzy traktują je jako elementy europejskiego i własnego dziedzictwa kulturowego. Powoduje to, że odbiór niemieckości, jej schedy historycznej, jest bardziej zróżnicowany, nie koncentruje się wyłącznie na śladach niemieckiego barbarzyństwa czasów nazizmu i wojny. Ponieważ z powodu i zainteresowań naukowych, i miejsca urodzenia oraz zamieszkania jestem związany z – jak to się jeszcze czasem mówi – ziemiami poniemieckimi, pozwolę sobie swoje uwagi odnosić do tego właśnie regionu.
Sądzę, że wizja jakiegoś nowego „niemieckiego najazdu” związanego z przemocą i germanizacją nie znajduje już szerszego odbicia społecznego, poza pewnymi marginalnymi grupami. Nieco żywsza jest obawa przed dominacją gospodarczą i polityczną w przestrzeni Unii Europejskiej, ale też bardzo wielu Polaków dostrzega korzyści z polsko-niemieckiego sąsiedztwa i współpracy dwustronnej. „Dziadek z Wehrmachtu” był bardziej elementem rozgrywki wewnątrzpolskiej niż skutecznym straszeniem zagrożeniem niemieckim. Warto przypomnieć, że te argumenty nie podziałały już w czasie referendum związanego z akcesją Polski do Unii Europejskiej w 2003 roku. Odporni na nie okazali się zwłaszcza ci, którzy mieszkają na terenach rzekomo zagrożonych niemieckim rewizjonizmem. Nagłośnienie problemu roszczeń części niemieckich wysiedleńców czasem ożywia historyczne resentymenty, nie jest to jednak przedmiot codziennych rozważań Polaków.
Zniknięcie barier w badaniach i dyskusjach publicznych w Polsce po upadku komunizmu spowodowało, że i naukowcy, i zainteresowani członkowie społeczeństwa już w latach 90. XX w. zmierzyli się z problemem powojennych wysiedleń Niemców i roli Polaków w tych wydarzeniach. Wtedy też wydatnie wzrosło zainteresowanie lokalnych społeczności pełną historią ich małych ojczyzn, powstało wiele inicjatyw poświęconych opiece nad zabytkami, popularyzacji przeszłości, dialogowi z dawnymi mieszkańcami. Dla wielu Polaków drogowskazem na tej nowej drodze były pamiętne słowa Jana Józefa Lipskiego. Wystaw, publikacji, różnorodnych spotkań związanych z tą tematyką nie można wręcz zliczyć.
Edukacja regionalna obecna jest też w szkołach. Samorządy silnie wspierają te zagadnienia. Swój udział mieli w tym także historycy zawodowi, ale ich wysiłki bez autentycznego zainteresowania i zapotrzebowania nie na wiele by się przecież zdały. Proces edukacyjny trwa i na szczęście perturbacje polityczne raczej mu nie szkodzą. Czasem nawet gdzieś w kręgach konserwatywnych polityków i publicystów budzi się zaniepokojenie „germanofilskimi” skłonnościami Polaków z zachodniej i północnej części kraju. A przecież poszukiwanie nowej tożsamości lokalnej, związków emocjonalnych z miejscem narodzin i życia czwartego już pokolenia polskich mieszkańców jest rzeczą zrozumiałą, nawet konieczną dla powstania tak zwanego normalnego społeczeństwa. Czyżby wytarty frazes propagandowy o „powrocie do Macierzy” miał nadal wystarczać milionom Polaków mieszkających między obecną a przedwojenną zachodnią granicą Polski?
W tej współczesnej identyfikacji lokalnej swe miejsce znajduje także scheda po „Niemcach na Wschodzie”, choć nie jest to działanie bezrefleksyjne czy pozbawione selekcji. W końcu to polska społeczność, bazując na własnej kulturze narodowej, tworzy w miarę różnorodną i bogatą wizję przeszłości swych małych ojczyzn. Jest w niej miejsce na pamięć o historii narodowej, ale też o miejscu pochodzenia rodzin (występuje tu chyba nawet generalne „ukresowienie” polskich osadników po 1945 roku), tamtejszych tradycjach oraz o niemieckiej przeszłości obecnych miejsc zamieszkania, reprezentowanej przez nierzadko wspaniałe obiekty kultury materialnej. Często zresztą, jak na przykład we Wrocławiu, podkreśla się wieloetniczne i wielowyznaniowe oblicze miasta, nie skupiając się tylko na Niemcach, ale i pamiętając o mniejszości polskiej, wspólnocie żydowskiej czy długich związkach z Czechami. Podkreśla się także, iż przez wiele stuleci Wrocław należał do państwa Habsburgów. Panuje przy tym przekonanie, że taka różnorodna tożsamość daje wrocławianom więcej szans w jednoczącej się Europie, czyni ich bardziej otwartymi na świat i kontakty z przedstawicielami innych narodów i kultur. Występują tu oczywiście różnice między przedstawicielami pokoleń, co jest naturalne i wynika z doświadczeń życiowych. Trudno jednak twierdzić, że to tylko młodzi ludzie chcą w powyżej opisany sposób widzieć przeszłość swych małych ojczyzn. Pragnienie zakorzenienia nie jest chyba podporządkowane wyłącznie kwestii wieku człowieka.
Zainteresowanie przeszłością regionu i otwartość na dialog z Niemcami to z pewnością podstawy procesu nazywanego bardzo górnolotnie pojednaniem, choć może lepiej byłoby używać tu słów „porozumienie”, „zbliżenie”, „akceptacja”. Już choćby przez to, że takie refleksje i doświadczenia dezawuują jednostronny obraz Niemców w naszej części Europy wyłącznie jako wspomnianych „Krzyżaków i grabieżców”, mają swój pozytywny wkład do łagodzenia historycznych ran. Dodać należy, że wpływają również na obraz Polaków w oczach Niemców, podważając różne inne stereotypowe przekonania.
* Krzysztof Ruchniewicz, profesor historii, dyrektor Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta Uniwersytetu Wrocławskiego.
***
Niejednolitość pamięci. Pomiędzy egocentryzmem a nadzieją na sąsiedzką przyszłość
Trudno jest oceniać wiedzę całego narodu o danym temacie. Słuszne wydaje się jednak przypuszczenie, że znaczna większość Polaków zdaje sobie dzisiaj sprawę z tego, że „tereny północne i zachodnie” – nazywane przez komunistów i nacjonalistów polskich „Ziemiami Odzyskanymi” – to dawne tereny wschodnie Niemiec oraz Wolnego Miasta Gdańsk, przyłączone do Polski po 1945 roku. Istnieje również – dotyczy to chyba zwłaszcza mieszkańców owych terenów – wiedza o tamtejszym dziedzictwie poniemieckim. Mimo poważnych zniszczeń wojennych i powojennych (tych ostatnich umyślnie dokonywanych przez Polaków) wielowiekowy proces kształtowania tych terenów przez Niemców nie mógł być całkowicie zatarty. Co jednak przede wszystkim znacznie powiększa wiedzę Polaków o niemieckiej przeszłości tych terenów, to emancypacja historiografii polskiej po 1989 roku od poglądów centralistycznych i nacjonalistycznych, które obwiązywały za realnego socjalizmu.
Proces powiększania wiedzy można zaobserwować w całej Polsce. Dość naturalnie istnieją tu jednak pewne różnice pomiędzy regionami pogranicznymi, mającymi sąsiadów obecnych i historycznych, a regionami „wewnętrznymi”. Czynnik ten miał i ma szczególne znaczenie w regionach poniemieckich. Mianowicie to w wyniku samodzielnego dążenia polskich mieszkańców owych regionów do szczerego i niezdeformowanego badania historii ich „małych ojczyzn”, stało się możliwe patrzenie na byłych niemieckich mieszkańców nie tyle przez pryzmat „narodowego konfliktu”, ile jako na pewnego rodzaju sąsiadów z innego czasu, nadal obecnych w pamięci ziemi. Na szczeblu naukowym już od wielu lat funkcjonuje międzynarodowa współpraca nad dokumentacją i popularyzacją tego „wspólnego spadku”, za którego fizyczne przechowywanie z powodu zmian terytorialnych odpowiadają dziś głównie Polacy.
Jesteśmy zatem świadkami pluralizacji i decentralizacji pamięci narodowej Polaków. W tym kontekście możliwe staje się przepracowywanie ogromnych zmian terytorialnych i ludnościowych w Europie Środkowej, które miały miejsce już podczas II wojny światowej, ale których największe nasilenie przypadło na czas po 1945 roku. Na szczególną uwagę zasługuje tu, że pomiędzy wypędzonymi/wysiedleńcami (daję wybór czytelnikom co do tego, które pojęcie preferują) niemieckimi i polskimi (z dawnych Kresów) rozwijały się już przed, ale zwłaszcza po 1989 roku, liczne kontakty, współpraca, a nawet przyjaźnie, na podstawie podobnego losu i podobnego stosunku wobec ładu powojennego, do którego musieli się oni dostosować, nie mając wpływu na jego charakter.
Dzisiaj tylko skrajna mniejszość nacjonalistyczna w Polsce wciąż nalega, by Niemców w sposób niezróżnicowany uznać za zbiorowo odpowiedzialnych za zbrodnie nazizmu, a więc za stratę swojej małej ojczyzny. Większość Polaków szuka wspólnoty, opierając się na odnowionym poczuciu europejskości. W naszych czasach trzeba więc analizować stosunki polsko-niemieckie także na tle integracji europejskiej, której długofalowym celem jest prawdziwa wspólnota narodów-członków Unii Europejskiej, a mutatis mutandis nawet ich sąsiadów poza unijną granicą zewnętrzną. Ogólnie mówiąc, sensownie jest przypuszczać, że młodsze pokolenie, które ma wszystkie prawa i możliwości obywateli Unii Europejskiej i często już zdążyło zdobyć własne doświadczenia za granicą, jest szczególnie otwarte na to, co można nazywać wymiarem międzynarodowym życia politycznego i kulturowego.
W tym kontekście Polacy także zaczęli rozumieć, że narodowa homogeniczność powojennej Polski jest stanem sztucznym, ahistorycznym, który przed i nawet po 1989 roku często sprzyjał poglądom egocentrycznym i brakowi rozumienia dla ich sąsiadów, a zatem nie tylko Niemców, lecz także Rosjan oraz Litwinów, Ukraińców i Białorusinów. Jeszcze dziś, szczególnie wobec wschodnich sąsiadów Polacy często powołują się na „wspólną” historię za I Rzeczypospolitej, którą sąsiedzi interpretują jednak zupełnie inaczej niż Polacy. Tu wciąż jeszcze jest do przepracowania – idący w ślady Jerzego Giedroycia – pewien wydatny polski misjonaryzm i paternalizm.
Podobną niejednolitość pamięci historycznej można zaobserwować na terenach poniemieckich. O ile z jednej strony Niemcy są tu coraz bardziej zintegrowani w historii regionalnej i lokalnej jako „właśni”, o tyle z drugiej trwają w licznych miejscach zwyczaje pamiętnikowe o charakterze nacjonalistycznym, które nie tylko wątpliwe są jako interpretacje wydarzeń historycznych, lecz nolens volens są kierowane przeciw Niemcom jako wrogom historycznym. Jako przykłady niechaj posłużą choćby urocze „przebicie Wału Pomorskiego” oraz „zdobycie Kołobrzegu” i tak zwane zaślubiny Polski z morzem w 1945 roku. Cokolwiek takie spektakle mówią o utrwalonych kompleksach Polaków, to tu na pewno nie może leżeć nadzieja na wspólną przyszłość. Na szczęście jednak nurt główny rozwoju stosunków jest inny: sąsiedzki.
* Jens Boysen, doktor historii, specjalista w tematyce Europy Środkowo-Wschodniej, pracownik Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie.
***
„Kultura Liberalna” nr 119 (16/2011) z 19 kwietnia 2011 r.
* Autor koncepcji numeru: Jarosław Kuisz.
** Współpraca: Robert Tomaszewski.