Szanowni Państwo,
po pierwszej odsłonie Tematu Tygodnia o niemieckim Wschodzie, w której głos zabrali Beata Ociepka, Krzysztof Ruchniewicz, Jens Boysen i Martin Pollack, ponownie pytamy o zasób wiadomości o Niemczech nad Wisłą oraz o Niemcach w Europie Środkowo-Wschodniej. Sprawdzamy, dlaczego wiedza ta nie jest imponująca, staramy się prześledzić do dziś żywe, nostalgiczne mity wiążące się z wzajemnymi wyobrażeniami. Pytamy, co pulsuje pod powierzchnią relacji polsko-niemieckich, co rozbudza emocje po obu stronach – dawniej tak kontrowersyjnej – granicy na Odrze i Nysie. Wszystko to – w przeddzień otwarcia rynków pracy u naszych niemieckojęzycznych sąsiadów.
Hubert Orłowski, odwołując się do omawianego przez nas w poprzedniej odsłonie Tematu Tygodnia numeru „Spiegel Geschichte”, poświęconego Niemcom na Wschodzie, na wzajemne relacje polsko-niemieckie patrzy z perspektywy Braudelowskiego longue durée i odradza przyczynkowe komentowanie tego zagadnienia. „Frapują mnie sensacje długiego trwania, a nie dnia codziennego” – podkreśla. Jan M. Piskorski porównuje wzajemną politykę kulturalną Niemiec i Polski i dochodzi do wniosków szczególnie pesymistycznych, gdy chodzi o tę ostatnią. „Od lewicy po prawicę nikt i nigdy poważnie nie dyskutował nad polityką kulturalną wobec zagranicy, przypominając sobie o niej tylko przy okazji rocznic lub mniejszych czy większych zatargów z sąsiadami” – pisze. Wreszcie Włodzimierz Borodziej krytykuje bezrefleksyjne mówienie o konieczności pojednania między Niemcami a Polakami: „Jestem przeciwnikiem tego pojęcia, ponieważ narzuca ono porównanie ze stosunkami niemiecko-francuskimi, gdzie takie pojednanie się rzekomo dokonało. Niezależnie od tego, czy to prawda: stosunki polsko-niemieckie będą zawsze inne niż te między Paryżem a Berlinem, ponieważ inny jest ich wymiar ekonomiczny, technologiczny i kulturowy”.
Polecamy również, w zakładce Pytając, wywiad z Pawłem Śpiewakiem, przeprowadzony przez Pawła Marczewskiego i Łukasza Pawłowskiego, który inauguruje cykl wywiadów „Kultury Liberalnej” z liberałami.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. HUBERT ORŁOWSKI: Sensacje długiego trwania
2. WŁODZIMIERZ BORODZIEJ: W poszukiwaniu normalności
3. JAN. M. PISKORSKI: Blaski i cienie sąsiedztwa polsko-niemieckiego
* * *
Sensacje długiego trwania
Nie jestem zwolennikiem zadawania publicystom czy naukowcom pytań o stan relacji polsko-niemieckich. Dlatego zeszyt „Spiegel Geschichte”, poświęcony historii Niemców na Wschodzie, który zadaje pytania wychodzące teoretycznie od wydarzeń historycznych, ale ostatecznie pozostaje w optyce „od przypadku do przypadku”, jest raczej obcy moim zainteresowaniom. Frapują mnie sensacje długiego trwania, a nie dnia codziennego. W kolejnych tomach Poznańskiej Biblioteki Niemieckiej z uporem staram się przybliżyć czytelnikowi polskiemu myślenie o naszym sąsiedzie w kategoriach nieco innych, aniżeli dotyczących aktualnych wydarzeń politycznych. Tylko w ten sposób można zadawać pytanie o to, dlaczego nasze relacje układają się tak, a nie inaczej, oczekując wyważonych i nieoczywistych odpowiedzi.
Zaskoczyło mnie również, że wśród pytań, które otrzymałem od redakcji „Kultury Liberalnej”, znalazła się kategoria „Polacy-Niemcy”. Kategoria ta odwołuje się do żywiołu etnicznego, co jest w pewnym stopniu niebezpieczne, ze względu na wciąż silną w Polsce tradycję endecką. Sformułowanie „my, Polacy”, które słyszymy z ust polityków, publicystów czy badaczy, nie jest odwołaniem się do nowoczesnej koncepcji narodu i społeczeństwa. Używałbym zatem innych sformułowań – dotyczących określonych grup czy warstw społecznych, na przykład inteligencji.
Zastanówmy się teraz nad tym, co pozostało w Polsce po długotrwałej na części jej ziem kulturze niemieckiej. Jeśli chodzi o kulturę materialną, oczywiście pozostało w Polsce bardzo wiele obiektów, których już, swoją drogą, nie dostrzegamy. To tak, jakbyśmy oddychali niemieckim powietrzem i nie byli tego świadomi. Jeśli podróżujemy np. z Wrocławia do Olsztyna koleją, mamy non-stop do czynienia z cywilizacją kolejową: wilhelmińską, czy też pruską, wyrażoną choćby w specyficznych konstrukcjach poniemieckich dworców. W Poznaniu, w którym mieszkam przez prawie całe życie, mamy jeden wyrazisty kompleks urbanistyczno-architektoniczny, wychodzący z tradycji niemieckiej, mianowicie tzw. dzielnicę prusko-cesarską, dzisiejsze Collegium Minus i Maius Uniwersytetu i pałac cesarski.
Dobrym przykładem jest również Malbork. Odbudowaliśmy go i konserwowaliśmy tak, jak nigdy za czasów wilhelmińsko-pruskich nie było to czynione. Architektura obronna i sakralna państwa krzyżackiego nie jest w pełni niemiecka, chociaż, jak wiemy, rycerze zakonni mówili po niemiecku. Jednak był to twór pewnego ustroju, pewnej kultury urządzania się.
W tym właśnie krajobrazie kulturowym, pozostawionym przez zaborcę, tkwimy niezależnie od tego, czy sobie tego życzymy, czy nie. Dyskutując z Niemcami, często wspominam, że my również mamy prawo do tego niemieckiego dziedzictwa. Ale też z tymi pozostałościami powinniśmy jak najlepiej współistnieć. Bo ile jeszcze czasu mamy rozumować w kategoriach etnicznych, żywiołu niemieckiego i polskiego rodem z XIX wieku?
Dziś jesteśmy w strukturach NATO, w Unii Europejskiej i wydaje mi się, że nowoczesne myślenie powinno polegać na tym, by odrywać się od XIX-wiecznych wyobrażeń – semantycznych absolutów. Spojrzenia Sienkiewicza są nie z naszego czasu. I dlatego używanie przez pewien typ polityków i publicystów kategorii XIX-wiecznych, zgodnie z którymi ciągle jesteśmy zagrożeni, jest niepoważne. Tym bardziej, że choć u części z nich pewien resentyment antyniemiecki jest autentyczny, to u wielu jest on po prostu zinstrumentalizowany. Podczas gdy podsycane są antyniemieckie fobie, realne problemy leżą gdzie indziej: nasz naród się starzeje (tak jak i Niemcy), młodzi i wykształceni ludzie emigrują na Zachód, grozi nam katastrofa demograficzna. Nie wspominając o innych zmartwieniach – kłopotach z infrastrukturą, transportem czy szkolnictwem.
Z tych wszystkich względów przeciwny jestem również używaniu kategorii pojednania. Jednać mogą się jednostki. Oczywiście, przywódcy narodu czy orientacji politycznych mogą pojednać się w sposób symboliczny, tak jak miało to miejsce podczas spotkania między Tadeuszem Mazowieckim a Helmutem Kohlem w Krzyżowej ponad 20 lat temu. Czy też w przypadku Willy’ego Brandta, który ukląkł przed warszawskim pomnikiem Bohaterów Getta w 1970 roku. Polityka potrzebuje tego rodzaju aktów. Nie są to jednak akty pojednania całych grup społecznych.
Za znacznie lepsze uważam pojęcie sąsiedztwa i sądzę, że hasło „sąsiedztwo zobowiązuje” nie jest jedynie pustym sloganem. Niemiecka kultura – obok angielskiej, rosyjskiej, francuskiej – jest jednym z fundamentów naszego cywilizacyjnego dziedzictwa. Największe systemy filozoficzne powstały w języku niemieckim i poza tym językiem trudno jest się nimi adekwatnie posługiwać. Sąsiedztwo zobowiązuje do lepszego poznania, może nie po to, by w pełni akceptować sąsiadów, ale na pewno by ich lepiej rozumieć.
* Hubert Orłowski, członek rzeczywisty PAN, profesor germanistyki, profesor senior na Uniwersytecie Adama Mickiewicza i w Instytucie Zachodnim w Poznaniu. Wraz z Christophem Kleßmannem współredaktor „Poznańskiej Biblioteki Niemieckiej”.
* * *
W poszukiwaniu normalności
Generalizacje, takie jak ta, że „Polacy są świadomi niemieckiej przeszłości na Wschodzie” lub „Polacy nie są świadomi”, są z założenia chybione. Jak w każdym społeczeństwie i w naszym są grupy, które coś wiedzą na temat sąsiadów oraz takie, które nie znają podstawowych faktów. Wśród tych, którzy cokolwiek wiedzą, są z kolei tacy, których poglądy o Niemcach są pozytywne, i tacy, którzy patrzą na zachodniego sąsiada wrogo czy niechętnie. Przypominam wreszcie, że lata 2005 – 2007 dowiodły, iż negatywne stereotypy dotyczące Niemców oraz strach przed nimi można bardzo łatwo reaktywować.
Za symptomatyczne w tym wydaniu „Spiegla” uważam przede wszystkim, iż wszystkie artykuły łączy przeświadczenie, że Niemcy zapomnieli o swojej przeszłości na Wschodzie. To niewiedza diagnozowana w ostatnich latach z różnych perspektyw: naukowej, publicystycznej i politycznej. Ten zeszyt „Spiegla” stara się wyjść owemu problemowi naprzeciw i raz jeszcze uświadomić czytelnikom, jak wiele łączy Niemcy z ziemiami utraconymi przez nich w XX wieku. Kilka razy wzmiankowana jest działalność Borussii i Roberta Traby. Ten ostatni zajmował się wszystkimi wymiarami poniemieckiego dziedzictwa, głównie na terenie północno-wschodniej Polski. Zaczynał od kultury materialnej – cmentarze, architektura, ogrody – przez dorobek intelektualny Niemców wschodniopruskich, aż po próby nawiązania, na podstawie tej właśnie wiedzy, dialogu z potomkami tych, którzy kiedyś te ziemie zamieszkiwali. A dzięki temu – dialogu z Niemcami w ogóle.
Warto zwrócić uwagę na tytuły wewnątrz zeszytu, które mówią coś o dzisiejszej niemieckiej wrażliwości dotyczącej przeszłości. Jeszcze 25 lat temu trudno byłoby sobie takie nagłówki wyobrazić. Na przykład o wypędzonych jako ostatnich ofiarach Hitlera. Albo inny tytuł, dotyczący tematyki naprawdę egzotycznej: stosunku NRD do granicy polsko-niemieckiej.
Podsumowując: jeżeli czytelnik nie interesował się dotąd historią Niemców na Wschodzie, wraz ze „Spiegel Geschichte” dostanie porządną porcję wiedzy i wrażeń na temat tego, że dawniej Niemcy były bez porównania bardziej ukształtowane przez swój kontakt ze Wschodem, niż są w tej chwili. Być może skłoni go to do zainteresowania się nieznanymi wschodnimi sąsiadami. Nie sądzę jednak, by wzajemna wiedza – nawet jeśli zostanie lepiej rozpowszechniona wśród Polaków i Niemców – prowadzić mogła do „pojednania” między narodami. Jednać mogą się ludzie, a nie narody. Poza tym, jestem przeciwnikiem tego pojęcia, ponieważ narzuca ono porównanie ze stosunkami niemiecko-francuskimi, gdzie takie pojednanie się rzekomo dokonało. Niezależnie od tego, czy to prawda: stosunki polsko-niemieckie będą zawsze inne niż te między Paryżem a Berlinem, ponieważ inny jest ich wymiar ekonomiczny, technologiczny i kulturowy. Sukcesem jest/będzie już to, że stajemy się lub że staniemy się z czasem normalnymi sąsiadami. Do końca nie wiem, czy używać w tym miejscu czasu teraźniejszego czy przyszłego.
* Włodzimierz Borodziej, profesor historii, specjalizujący się w historii najnowszej i stosunkach międzynarodowych.
* * *
Blaski i cienie sąsiedztwa polsko-niemieckiego
Kontakty między Polakami a Niemcami cechuje nierówność, z którą obie strony najwyraźniej nie umieją sobie poradzić. Jest to tym ciekawsze, że równowaga stanowiła rzadki element w ponad tysiącletnich stosunkach polsko-niemieckich – a więc zdawałoby się, że powinniśmy nauczyć się z tym żyć.
Tymczasem Niemcy nadal wiedzą o nas niewiele, a ich wiedza jest pełna historycznych stereotypów, gdyż się nami mało interesują. Po 1989 roku uświadomili sobie wprawdzie, że Berlin jest bliższy geograficznie Warszawie niż Paryżowi, lecz nie znajduje to przełożenia w życiu codziennym. Również wiedza Niemców o historii sąsiedztwa polsko-niemieckiego jest płytka i najczęściej jednostronnie uróżowana. Przy tym wszystkim Polska ma jednak w Niemczech dość nieliczne choć przekonane grono przyjaciół, które systematycznie, aczkolwiek powoli, rośnie. W tym gronie, jeśli chodzi o starsze pokolenie, jest wielu wygnańców.
W stanowisku Polaków względem Niemców dominuje z kolei przeczulenie, choć i szybko – zdecydowanie szybciej niż w odwrotną stronę – rosnąca akceptacja. W starszym pokoleniu wielu wciąż myśli o Niemcach z obawą. Ma w oczach dramatyczne historie polsko-niemieckie z połowy ubiegłego wieku i nie zawsze uświadamia sobie głębokość przemian, jakie zaszły w społeczeństwie niemieckim po 1945 roku. Za koronny argument służą im polowania na cudzoziemców w Niemczech wschodnich po upadku muru. Milionowe marsze przeciw przemocy, które naonczas zmusiły bezradny rząd niemiecki do działania, nie przebiły się na trwałe do ich świadomości.
Młodzi Polacy myślą o Niemcach i Niemczech bardziej użytecznie. Wprawdzie wiedzą o nich więcej niż ich rówieśnicy zza zachodniej granicy o Polakach, jako że tam studiują albo podróżują za pracą, jednak i ich obraz Niemiec jest w sumie dość stereotypowy, z czego wynikają potem nierzadko rozczarowania. Zwłaszcza młodzieży na polskich Ziemiach Zachodnich i Północnych, która wydeptuje niemiecki bruk i nierzadko idealizuje przeszłość, trudno mentalnie przyjąć do wiadomości, że w ich domach w Szczecinie czy Wrocławiu mieszkali nie tylko zwyczajni porządni ludzie zaskoczeni przez wojnę, lecz również przestępcy, w tym najgroźniejsi w XX wieku przestępcy zza biurka. Najchętniej wyparliby ich, w imię pojednania, ze swojej historii nie swoich wtedy jeszcze miast.
Dzieje kontaktów polsko-niemieckich są wciąż do napisania. Nie można ich ujmować z perspektywy „tysiąca lat zmagań”, gdyż stanowi ona oczywiste przekłamanie rzeczywistości. Lecz perspektywa hurraoptymistyczna, która ją nierzadko zastępuje, jest równie nieprawdziwa. Nasze kontakty były na ogół zwyczajne, czyli trudne, jak niemal zawsze współżycie wielkich zbiorowości, szczególnie gdy podleje się je, jak w XIX wieku, nacjonalistycznym sosem, uzupełnionym dodatkowo wiek później ostrą zasmażką z ideologii. Czeka nas zatem próba opisu normalności kontaktów polsko-niemieckich: bez przemilczeń, bez upiększeń, ale i bez koncentracji na elementach negatywnych. Czeka nas również trudna próba przezwyciężenia dwóch odmiennych stanowisk, obydwu równie uproszczonych, jak niemal wszystko, co nam serwowano w epoce rozgrzanych nacjonalizmów i wrzących ideologii, kiedy dla „dobra narodu” – względnie „dobra ludzkości” – zapomniano o człowieku.
Po drodze do normalności zapewne przywrócimy Niemcom znaczące miejsce, jakie zajmowali w naszym rozwoju cywilizacyjnym. Dostrzec będziemy musieli również atrakcyjność kultury polskiej, w której przybysze z krajów niemieckich przez stulecia się masowo asymilowali, w sumie chyba najłatwiej spośród mniejszości w Polsce. Jednak trzeba też będzie znaleźć sposób na opisanie trudnego w stosunkach polsko-niemieckich końca XIX wieku i zwłaszcza morderczej pierwszej połowy stulecia XX, kiedy Niemcy, niejako dobrowolnie, przegrali swoje miejsce w Europie Środkowo-Wschodniej.
Nie potrafię odpowiedzieć, jak będzie wyglądał podręcznik do historii stosunków polsko-niemieckich za sto lat, kiedy osądzi się krwawe wydarzenia XX wieku w ramach długiego czasu historycznego. Pewne jest natomiast, że jeśli miałby to być podręcznik dobry, jego autorzy nie powinni silić się na uproszczone, linearne przedstawienie przeszłości, bardzo lubiane przez polityków i edukatorów. Historia nie biegnie jednostajnie. Długim okresom względnego spokoju towarzyszą dramatyczne załamania, które nierzadko stanowią otwarcie nowych epok. Wiek XX, obok wieku XVII, stanowić będzie długo – im dłużej, tym lepiej – memento dla Europejczyków.
Najbardziej predysponowani do opisu zmian polskiego obrazu Niemców i niemieckiego obrazu Polaków są ludzie pogranicza – tam spotykają się dwie kultury wygnańcze. W Polsce są to w znacznej mierze ekspatrianci z dawnej Polski wschodniej, którzy przenieśli język i kulturę kresów wschodnich na kresy zachodnie. Za Odrą mieszkają nierzadko wygnańcy z Europy Środkowo-Wschodniej, przede wszystkim z sąsiednich ziem Polski zachodniej, które dawniej stanowiły Niemcy wschodnie. Perspektywa ludzi pogranicza jest najczęściej inna niż widok z federalnego Berlina, a tym bardziej z centralistycznej Warszawy. Na terenie pogranicza nie doszło do dramatycznego załamania w stosunkach polsko-niemieckich w ostatnim dziesięcioleciu, tyle że politycy, skoncentrowani przede wszystkim na sobie i przeceniający z zasady swoje znaczenie, nie zawsze to dostrzegli.
„Kurier Szczeciński” i sąsiedni niemiecki „Nordkurier” niezmiennie dostrzegają i blaski, i cienie naszego sąsiedztwa i naszych kontaktów, których dawno przestano się bać, zwracając uwagę przede wszystkim na szanse wynikające z bliskości. Szanse dla obu stron: biednego i wyludnionego Pomorza Zaodrzańskiego i wschodniej Brandenburgii oraz zapóźnionego cywilizacyjnie pogranicza polskiego, gdzie w miarę dobrze radzi sobie chyba tylko jeden Wrocław. Najciekawsze procesy odbywają się jednak zapewne po małych miasteczkach położonych dosłownie na pograniczu. W Chojnie, nieopodal historycznej Cedyni, wokół prowadzonej przez Roberta Ryssa „Gazety Chojeńskiej”, ukształtowało się środowisko, które przypomina Sejny zachodniego pogranicza. W Bibliotece Miejskiej spotykają się twórcy z pogranicza, ale także z bliskiego Berlina, debatując wspólnie nad nękającymi te obszary problemami: ekologicznymi, ekonomicznymi, tożsamościowymi, kulturalnymi. Dzieci z Chojny jeżdżą do teatru do Schwedt, gdzie Polacy są obecni na każdym kroku, a miejscowi artyści pracują nad zbliżeniem Polaków i Niemców, także w przestrzeni wizualnej miasta. W Chojnie, inaczej niż w Warszawie, a tym bardziej w pogrążonym w głębokim kryzysie Szczecinie, gdzie upada zakład za zakładem, ostatnio szczeciński symbol – stocznia, czytelnictwo się nie załamało, a społeczeństwo obywatelskie, polska pięta achillesowa, powoli rozkwita. Gdyby tylko w taką Polskę, Polskę regionalną, chciano więcej inwestować, a przynajmniej o niej nie zapominano!
Stosunki polsko-niemieckie mają, krótko mówiąc, ogromny potencjał, lecz jest on wciąż niewykorzystany. Nie ulega przy tym wątpliwości, że Niemcy podejmują o wiele więcej działań długofalowych, mających na celu zmianę tego stanu rzeczy. Fundują stypendia. Organizują i w znacznej mierze finansują wymianę młodzieży. Kręcą filmy o „Solidarności” i hucznie obchodzą w Berlinie dwudziestolecie Okrągłego Stołu, które w podzielonej Polsce minęło bez większego echa. Przygotowują jedną za drugą wystawę o Polsce, każdą kolejną lepszą od poprzedniej. My w tym czasie użalamy się w najlepszym razie na brak środków, de facto nie potrafiąc prowadzić dalekosiężnej polityki kulturalnej, zresztą nie tylko wobec Niemiec i Niemców.
Kogo winić za ten stan rzeczy? Obecnie najprościej byłoby wskazać albo na Platformę Obywatelską, albo na Prawo i Sprawiedliwość. Winni jesteśmy jednak wszyscy. Od lewicy po prawicę nikt i nigdy poważnie nie dyskutował nad polityką kulturalną wobec zagranicy, przypominając sobie o niej tylko przy okazji rocznic lub mniejszych czy większych zatargów z sąsiadami, ostatnio z Litwą, której może i słusznie zarzuca się nacjonalizm wobec polskiej mniejszości, tyle że w naszym wydaniu – szczególnie po uchwaleniu upiornej Karty Polaka, polskiej Volkslisty – brzmi to tak, jak gdyby przyganiał kocioł garnkowi.
* Jan M. Piskorski, profesor historii, wykładowca na Uniwersytecie Szczecińskim.
* * *
„Kultura Liberalna” nr 120 (17/2011) z 26 kwietnia 2011 r.
* Autor koncepcji numeru: Jarosław Kuisz.
**Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
***Współpraca: Robert Tomaszewski.