Grzegorz Brzozowski

Duchowość i tradycja – tydzień projekcji Planete Doc FF

Tydzień projekcji Festiwalu Filmów Planete skłania do zagubienia w obfitości propozycji: od wizyty w trójwymiarowej jaskini Wernera Herzoga („Jaskinia zapomnianych snów”), przez erotyczne eskapady Jurgena Letha („Męski erotyk”) po przelot przez Nowy Jork lat siedemdziesiątych, owładnięty manią kręcenia na kamerze Super 8 („Blank City” Celine Danhier). Oto kilka tytułów poświęconych tematyce duchowych poszukiwań, które przyniosą może ulgę zabieganym widzom.

Śpiewając tradycję

„Sira – poezja półksiężyca” Sandry Gysi i Achmeda Adela Mohsena to poruszająca podróż przez ludową duchowość Egiptu, tuż sprzed rewolucji na Placu Tahrir. W serii występów Sayyedowi El-Dawwy, ostatniemu wykonawcy heroicznego poematu Sira, towarzyszy wnuk nagrywający melorecytacje na kasety magnetofonowe, by następnie uczyć się ich na pamięć. Opowieść przybiera wymiar mityczny – Sayyed, genialny analfabeta, staje się figurą wieszcza który przekazuje dziedzictwo jedynemu spadkobiercy, daremnie go przy tym napominając, by zamiast zapisywać spróbował utrwalić poemat w pamięci. Na rynku tymczasem ukazują się kasetowe nagrania disco-Siry innego wykonawcy, kuszące dużo bardziej komercyjnym przetworzeniem tradycji. Czy wnuk zdoła sprostać wyzwaniu stania się trubadurem na miarę swego dziadka?

Tymczasem występy na żywo w kolejnych egipskich sąsiedztwach gromadzą rozentuzjazmowane tłumy; to sceny przywołujące wspomnienie wspólnotowych projekcji filmowych z „Cinema Paradiso” Tornatore czy ducha dzielnic Kairu, opisanych przez Nadżiba Mahfouza. Chłopcy podglądają recytatorów zza kulis, co chwila któryś ze starców zaczyna recytować nieoczekiwanie przypomniane wersety, po czym zrywa się do tańca. Treść poematu wyraża tęsknotę za przybyciem bohatera Abu Zaida, niezbędnego, by poruszyć i zjednoczyć Egipt – sam Sayyed zauważa w pewnym momencie osobliwe podobieństwo mitycznego opisu do Baracka Obamy. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że właśnie to, co dzieje się podczas występów, buduje wśród samych słuchaczy ducha zdolnego do heroicznych czynów. Filmowcy nie dotarli wprawdzie do wydarzeń z tegorocznej rewolucji, ale można śmiało przypuszczać, że duch Siry unosił się wtedy nad placem Tahrir.

Klasa średnia szuka Boga

Egipt okazuje się kusić duchowością także obcokrajowców: wybiera się tam tytułowy bohater (i reżyser zarazem) filmu „Gunnar szuka Boga”. To osobliwy zapis turystyki religijnej uprawianej przez przedstawicieli znużonej skandynawskiej klasy średniej, której życie – jak zapowiada slogan na plakacie – już nie będzie takie samo. Zgryźliwie sportretowana, nieznośnie dostatnia i przewidywalna egzystencja autora w wieku średnim sprowadza się do sąsiedzkich grillów, pełnej lodówki oraz idealnie funkcjonującej opieki socjalnej dla niepełnosprawnej córki. Chwile spokoju Gunnar przeżywa podczas prostych zadań, jak obsługiwanie kosiarki. Do egzystencjalnych wyznań skłania także członków swej ekipy – sprawiających wrażenie drużyny neurotyków: alkoholizującego się dźwiękowca, depresyjnej producentki, operatora-pracoholika. Wszyscy przywykli do hektycznego stylu życia, nikt z nich nie myśli z odwagą o perspektywie śmierci. Gunnar postanawia zabrać ich zatem do koptyjskiego klasztoru na południu Egiptu, by szukać tam duchowego ocalenia.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że filmowcy nie wykazali nadmiernej inicjatywy jeśli chodzi o wpasowanie się w rytm życia klasztoru. Jedynie operator decyduje się na jednorazową pobudkę razem z mnichami, a interakcja z nimi przypomina raczej standardowe, publicystyczne wywiady niż próbę rozwiązania duchowych problemów ekipy. Autorzy natomiast z dużo większym zapałem skupiają się na filmowaniu w starannie skomponowanych, oddających melancholię kadrach – własnych, nadal nieukojonych twarzy. Film Gunnara nie próbuje nawet zbliżyć się do cierpliwej obserwacji życia klasztoru na miarę „Wielkiej Ciszy” Philipsa Gronninga, nie staje się też przekonującym świadectwem rzeczywistych duchowych zmagań skandynawskiej burżuazji. To raczej zapis znudzenia, zdolnego wepchnąć ludzi Zachodu w objęcia zmitologizowanej, orientalnej duchowości. W imię kontaktu z nią autorzy nie są jednak w stanie zdecydować się na poważniejsze, długotrwałe wyrzeczenia. Wyprawa do ojców pustyni zabrała im nawet mniej czasu niż roczny konsumpcyjno-religijny eksperyment bohaterki „Jedz, módl się i kochaj” Ryana Murphy’ego, granej przez Julię Roberts.

Niezdolni do długotrwałej ascezy zewnątrzświatowej, zainspirowani jednak klasztorną ciszą, wracają do swych dostatnich domów by zamienić kosiarkę na pistolet, z którego wystrzeliwują do tarczy swój gniew na rozpasaną konsumpcję. Jak wyznał sam autor po projekcji, od momentu powrotu z pustyni zamienił dom na tańszy, sprzedał jeden z nadliczbowych samochodów, co roku też jeździ na chwile wyciszenia do domku w górach. Konsumując nieco mniej zdaje się więc niejako zbliżać do jedynego bliskiego mu kulturowo wzorca: protestanckiej ascezy wewnątrzświatowej – w osobliwym wprawdzie wydaniu, jako że staranny rachunek sumienia Benjamina Franklina Gunnar przeprowadza w garażowej strzelnicy. Nadal świetnie wyposażonej – asceza protestancka pozostała wszak zarzewiem ducha kapitalizmu. Czy Max Weber wiecznie żywy?

Religijny sparing

Uduchowieni bohaterowie „Świętych wojen” Stephena Marshalla dalecy są od wycofania się ze świata. To dwójka fundamentalistów będących niejako uosobieniem tego, co odstręczało od religii liberalnego Gunnara: cienkiej granicy między gorliwą wiarą a przemocą popełnianą w jej imieniu. Aaron Taylor został wytrenowany do ewangelikalnej działalności misyjnej przez swą rodzinę – mieszkańców amerykańskiego Biblijnego Pasa: z zapałem odwiedza nawet kraje muzułmańskie. Khalid Kelly z kolei porzucił żywot rozpasanego Irlandczyka na rzecz islamu, z którym zapoznał się w Arabii Saudyjskiej; mieszka z obleczoną w burkę żoną i synkiem Osamą w Londynie, gdzie nie stroni od ulicznego kaznodziejstwa i udziału w politycznych protestach. Niewierzący reżyser, Marshall zdobył ich zaufanie na tyle, by towarzyszyć im zarówno w misyjnych akcjach, jak i życiu prywatnym, a wreszcie – doprowadzić do ich konfrontacji. Scena teologicznej dysputy w opuszczonym londyńskim magazynie przypomina sparing, na który bohaterowie przybywają uzbrojeni w swoje święte księgi.

Ogromnym walorem dokumentu Marshalla, pozwalającym zapomnieć o rozdygotanych zdjęciach i nieco nachalnym reżyserskim komentarzu, jest cierpliwość z jaką reżyser śledzi trajektorię losów dwójki bohaterów, pozwalając poznać możliwe kierunki przemiany fundamentalistów. Amerykański radykał pod wpływem spotkania ze swym muzułmańskim bliźniakiem zaczyna łagodzić żarliwą retorykę, ku zaskoczeniu własnej rodziny staje się nawet zwolennikiem Baracka Obamy. Nieukojony Irlandczyk rzuca się natomiast w wir politycznej działalności, by wpaść w potrzask: decyduje się porzucić Londyn na rzecz Pakistanu, by przekonać się tylko, że jako neofita jest bardziej wierzący od mieszkających tam muzułmanów. Daleki od uproszczeń podwójny portret fundamentalistów ukazuje ich jako ludzi w rzeczywistości ogromnie słabych, zrozpaczonych pobytem w świecie, który daleki jest od ich wizji raju. Pokazuje, jak próbują sobie z tą rozpaczą radzić – i z jaką łatwością mogą stać się jej największymi ofiarami.

Filmy:

„Sira – poezja półksiężyca”, reż. Sandra Gysi, Achmed Abel Mohsen, prod. Szwajcaria 2011

„Gunnar szuka Boga” (Gunnar goes God), reż. Gunnar Hal Jansen, prod. Norwegia 2010

„Święte wojny” (Holy Wars), reż. Stephen Marshall, Kanada, USA 2010

* Grzegorz Brzozowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.

„Kultura Liberalna” nr 122 (19/2011) z 10 maja 2011 r.