Magdalena M. Baran

Dorastanie Jacka S.?

Jeśli ktoś spodziewał się armii przedziwnych stworów, szalejących na rejach kościotrupów albo kolejnej odmiany rybo-ludzi, to się zawiedzie. Nie ma potworów uśpionych na morskim dnie, nie ma balansowania na pograniczu rzeczywistości i nawet morze zdaje się jakby spokojniejsze. Okręty mkną po falach wiedzione tajemnicą, która da życie lub je odbierze. Z początku zdaje się, że staniemy się nawet świadkami zbrojnej potyczki kilku panujących na wodach i lądach mocarstw, w niezgodzie pragnących wody życia. Tymczasem jest (względny) spokój. Potyczki zachwycające (jak zwykle, choć może nieco przydługie), spektakularne ucieczki, bajkowe wręcz krajobrazy i bohaterowie, którzy w czwartej części filmu robią się zaskakująco wręcz ludzcy. Jest i przygoda – wysmakowana, chyba najbardziej piracka w całym cyklu. Przygoda w starym stylu. Taka, jaką lubię.

Baśń, legenda snuje się w tle samej opowieści. Mamy syreny – wabiące śpiewem słodkie/śmiercionośne istoty, bez łzy których wieczne życie okazuje się niemożliwe. Mamy mapę wiodącą do Fontanny Młodości – i do łez rozweselające przygody w drodze do tego przedziwnego miejsca. Mamy również kolejną piracką legendę – Czarnobrodego. Ukryty w kajucie, za wszelką cenę – nawet i życia – szuka życia, kolejnych lat, kolejnych dni, które może darować mu łyk wody i tajemniczy rytuał. Czarnobrody zdaje się pachnieć siarką, a swoje umiejętności kierowania okrętem musi zawdzięczać paktowaniu z mocami piekielnymi. W cichości kajuty podziwia swoją kolekcję – zamknięte w butelkach żywe wciąż statki, kołyszące się na falach przerażonego dziwacznym abordażem morza. Mamy i samą Fontannę – miejsce nadziei, ale i porażki. Igranie z losem zniweczone przez pobożnych (ponoć) Hiszpanów.

Jest i Jack. Jack na swój sposób dorasta, uczłowiecza się i, pod pirackim szelmostwem i przebiegłością, pozwala dostrzec w sobie cechy, których dotąd mogliśmy się tylko domyślać. Już nie tylko umiłowanie przygody i… graniczące z szaleństwem przywiązanie do statku. Jack dorasta, z upartego chłopca obracającego się zgodnie z igłą kompasu zmieniając się w pirata po przejściach. Są chwile, gdy pewny siebie piracki uśmieszek starego lisa ustępuje miejsca prywatnym wątpliwościom. Tradycyjnie dba oczywiście o własną skórę, ale… Jack – w swojej samotności – miewa przedziwnych przyjaciół, a nawet wykazuje pewną dbałość o niewiastę (choć trudno określić tym mianem szalejącą na pokładzie – wreszcie kobieta z krwi i kości – Penélope Cruz). Dotąd jego kontakty z kobietami znaliśmy głównie dzięki licznym siarczystym policzkom wymierzanym mu przez kolejne portowe damy – od Tortugi aż po wybrzeże starej Anglii. A tu nagle mowa o „poruszeniu serca”, które u oszczędnego w tej sferze kapitana oznaczać może i wielkie uczucie. Z bliżej nieznanych (również i sobie) przyczyn Jack staje się kimś, na kogo pewne wąskie grono „przyjaciół” może liczyć.

Przyjaciele? Skoro pożegnaliśmy (wreszcie) mydłkowatego Orlando Blooma i jego równie mało piracko wiarygodną papierową partnerkę, kapitan S. potrzebuje nowych (choć przecież starych) towarzyszy, którzy będą współtworzyć kolejną z jego przygód. Przyzwyczailiśmy się już do Barbossy – pachnie wszystkimi morzami świata i nikt, nawet on sam, nie wierzy w przemianę rasowego pirata w korsarza Jego Królewskiej Mości. Ale czegóż nie robi się w imię zemsty i statku! Obu panów wiąże dość szorstka przyjaźń, pamiętająca czasy ciągłej rywalizacji o statek, wysadzania na bezludnej wyspie czy przebijania się nawzajem szykowaną na miarę szpadą. Wciąż prześcigają się w drodze do przygody, ale gdy trzeba „podpisują” swoisty pakt o nieagresji i współdziałają, podświadomie szukając jeden drugiego, będąc dla siebie nawzajem dopełnieniem. Inaczej Barbossa nie wyruszyłby sprowadzać Jacka z piaszczystych, bezwietrznych zaświatów, Sparrow zaś nie ułatwiłby mu dopełnienia zemsty na znienawidzonym Czarnobrodym. Zjedli wspólnie beczkę morskiej soli, wyprzedzają więc tak swoje pomysły, jak i szelmostwa.

Drugą przyjaźń Jacka trzeba by skwitować głośnym westchnieniem starego bosmana. Dziwna ta relacja Sparrowa i Gibbsa. Jack pozostaje oczywiście owym samotnym, owianym legendą wilkiem morskim, ale z drugiej strony bosman towarzyszy mu bodaj w każdej z przygód. Zabezpiecza tyły. Choć wzdycha i wywraca oczami na widok kolejnych pomysłów swego „pryncypała”, to wiernie trwa przy Jacku. Nieraz patrzy nań niczym na niesforne dziecko, po piracku daży go jednak przedziwnym zaufaniem. Tu, na okręcie i w przygodzie, bosman i kapitan muszą być niczym palce jednej ręki. Na koniec to właśnie oni dwaj ruszają plażą, samotni, z Czarną Perłą w butelce i… całą armadą podobnych jej, uwięzionych statków, zarzuconą na plecy. Piracka potęga? Królowanie na morzach? Pomysł na kolejną przygodę.

Film:

„Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach”

Reż. Rob Marshall
Dystr.: Forum Film Poland
Premiera polska 20 maja 2011

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”, koordynator projektów Instytutu Obywatelskiego. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 125 (22/2011) z 31 maja 2011 r.