Paweł Marczewski

Prawdziwy pogrzeb neokona?

Kiedy czytam komentarze o debacie republikańskich pretendentów (i jednej pretendentki – nie, nie chodzi o Sarę Palin, ale o wschodzącą gwiazdę na firmamencie ruchu Tea Party, Michele Bachmann) do prezydenckiej nominacji, mam wrażenie, że prawdziwy pogrzeb neokonserwatywnej polityki nie odbył się w Bagdadzie, tylko w New Hampshire. Historia choroby jest długa, ale w karcie zgonu komentatorzy wpisują dość zgodnie jedną przyczynę – powrót izolacjonizmu na amerykańskiej prawicy.

James Traub mocno stwierdza na łamach „Foreign Policy”, że neokonserwatywna polityka zagraniczna jest martwa. Traub dowodzi, że nikt z debatujących nie mówił o „moralnym posłannictwie amerykańskiej potęgi”, o Libii wspomniano jako o czymś, co odwraca uwagę od „interesu narodowego”, zaś kwestia wojny w Afganistanie powracała w formie pytania „kiedy wyjść”, a nie „jak zwyciężyć”. Eliot Spitzer powtarza to rozpoznanie na łamach „Slate”, wieszcząc  nadejście „odkrytego na nowo izolacjonizmu, który jest przesadną reakcją na awanturnictwo i jednostronność polityki Busha”.

Trudno negować tezę o odkryciu na nowo izolacjonizmu, skoro Mittowi Romneyowi wystarczyło powiedzieć, że z Afganistanu należy wycofać się nieco później, by odróżnić się od republikańskich rywali . Szczerze jednak wątpię, czy jest to reakcja na „awanturnictwo i jednostronność polityki Busha”. W obliczu problemów gospodarczych amerykańska prawica po prostu przestaje się interesować światem, traktując wszystkie globalne problemy jak tematy zastępcze wobec „interesu narodowego”. To zresztą zwrot bardzo konsekwentny. Jak słusznie argumentuje James Traub, trudno bronić zbawiennej roli Ameryki w promowaniu demokracji na świecie, argumentując jednocześnie, że amerykański rząd ogranicza wolność swoich obywateli.

Powrót izolacjonizmu nie musi jednak oznaczać śmierci neokonserwatywnego moralizowania. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że zamiast demokratyzować świat, neokonserwatywny język zacznie przede wszystkim umoralniać Amerykanów. Być może będzie to robił rytualnie, bez przekonania, tak jak Mitt Romney sprzeciwiający się aborcji i małżeństwom gejów tylko po to, by uwiarygodnić się w oczach wyborców, którzy w przeciwnym razie mogliby nie kupić jego dość ugodowych – przynajmniej w porównaniu z negatywną kampanią Michele Bachmann – propozycji gospodarczych (zgoda na podniesienie limitu deficytu budżetowego przez Demokratów w zamian za zobowiązanie do cięć; strategię Romneya jego zwolennicy opisali w rozmowie z Johnem Judisem z „The New Republic”). Moralizujący styl pozostanie w amerykańskiej polityce, choćby jako cynicznie noszona maska.

Brzmi znajomo? Kojarzy się z politycznym wykorzystywaniem Smoleńska czy lęku przed imigracją? Wygląda na to, że żyjemy w czasach, kiedy prawicowa, moralizująca retoryka przestaje wierzyć w siebie, lecz nie staje się przez to ani odrobinę mniej skuteczna.

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”. Dziennikarz „Europy. Magazynu idei”.

„Kultura Liberalna” nr 128 (25/2011) z 21 czerwca 2011 r.