Łukasz Jasina
Klęska dawnego mistrza, czyli smutek w sali kinowej
Istnieją filmy, z pozoru mało ważne i błahe, które mogą zmienić życie widza. Komedie Barei, objechane przez krytyków melodramaty i z pozoru kiepskawe thrillery zawierają czasem sporą dozę ambitnych treści. Oczywiście trzeba je umieć odnaleźć. Niektóre z tych filmów bywają dla nas przeżyciem wielkim, acz niespodziewanym. Zasiadając w kinowym fotelu, nie przewidujemy, że za półtorej godziny nasze życie zmieni się nieodwołalnie.
Obok niespodzianek pozytywnych zdarzają się jednak i inne. Czasem na jakiś film czekamy pełni wielkich oczekiwań. Jego autor jest uznanym mistrzem, aktorzy obsadzeni w głównych rolach – równie uznanymi gwiazdami. Czekamy na ten film całymi miesiącami, a krytycy o znakomitych nazwiskach jeszcze przed pokazami prasowymi wykorzystują cały swój kunszt, aby pokazać nam, jak ważna dla historii kina chwila właśnie nadchodzi. Niejednokrotnie taki obraz otrzymuje też wiele nagród – w Wenecji, Cannes czy w Berlinie (o pomniejszych festiwalach nie wspomnę). W sali kinowej okazuje się jednak, że zamiast wielkiego dzieła dostajemy film, w którym treści jest mniej niż w reklamie proszku do prania. Takim właśnie przykrym przeżyciem okazuje się dwuipółgodzinna projekcja „Drzewa życia” Terence’a Malicka, laureata głównej nagrody na ostatnim festiwalu w Cannes.
Malick podpisał się do tej pory pod pięcioma filmami. Trzy pierwsze śmiało można nazwać arcydziełami. „Badlands” z 1973 roku był filmem wielkim, ale całkowicie niezauważonym, „Niebiańskie dni” (1978) biły z kolei na głowę inne epickie opowieści o Ameryce z początków minionego stulecia (jak „Wrota niebios” Cimino), a zrealizowana po dwóch dekadach odpoczynku „Cienka czerwona linia” (1999) była chyba jednym z lepszych filmów o spotkaniu cywilizacji i natury.
Symptomy kryzysu twórczego można było jednak zauważyć w filmie numer cztery. „Podróż do Nowej Ziemi” (2005) opowiadać miała historie podobne do tych z „Cienkiej czerwonej linii”. Legendarne losy Pocahontas, córki indiańskiego wodza, są klasycznym motywem w amerykańskiej sztuce i historiografii. Tym bardziej oczekiwanym dziełem był film Malicka. Tymczasem dwugodzinna produkcja pełna była niczym nieuzasadnionych ujęć, dłużyzn i niewykorzystanych kreacji aktorskich. Christian Bale ledwo się po ekranie przesunął, zaś Colin Farrell grał, używając trzech min (a nie jest to aktor zły, o czym przekonały nas niedługo potem jego kreacje w „Śnie Kasandry” i „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”). Pewien polski krytyk nie wiedział swego czasu, jak skrytykować uwielbiany przez jego kolegów po fachu (a nie do końca sensowny) film „Barwy granatu” Siergieja Paradżanowa. Ostatecznie określił go więc jako „zestaw obrazów nadzwyczajnej piękności niepołączonych kośćcem dramaturgicznym”. To samo można powiedzieć o „Podróży do Nowej Ziemi”.
Ta sytuacja znów się powtarza. „Drzewo życia” to film długi. W dowolny sposób żongluje się tam obrazami i dźwiękiem. Całość przeraża, bo nawet intensywne myślenie i analiza nie pozwalają dostrzec sensu tych działań. Przeraża tym bardziej, że czeka nas jeszcze obejrzenie wersji reżyserskiej liczącej kilkadziesiąt minut więcej (może w nowym materiale pojawi się zagubiony sens?). Podobno film po wstępnym montażu liczył aż osiem godzin!
Owszem, jest w filmie i historia. Są też opowieści. Mamy tu i sceny z życia teksańskiej rodziny, i ciekawą kreację ojca (Brad Pitt), mamy wreszcie wspomnienia dorosłego już bohatera filmu (Sean Penn). Całość jest jednak przerywana na poły filozoficznymi sekwencjami uświadamiającymi nam sens i bezsens życia. Scen z udziałem komputerowo wykreowanych dinozaurów nie powstydziłby się żaden Imax, a tych z wybuchającym wulkanem specjalizujące się w filmowaniu przyrody BBC. Widz jednak siedzi w fotelu i cierpi. A godna uroczystości kanonizacyjnych muzyka Aleksandra Desplata (są tu i fragmenty innych kompozytorów, choćby Preisnera) pogłębia jeszcze jego przygnębienie.
Czyżby Malick stał się kaznodzieją pozbawionym głębszych walorów intelektualnych? Stawia się w roli demiurga i znawcy duszy, nie posiadając przymiotów godnych tego typu działań. Reżyserowi filmowemu zdaje się, że jest kimś więcej. Nie jest.
„Drzewo życia” to dowód upadku starego mistrza. Nie zmienią tego zaklęcia jego wielbicieli. Nie ma w tym nic wesołego. Upadek wielkości zawsze smuci.
Film:
„Drzewo życia”
Scenariusz i reżyseria: Terrence Malick
* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”
„Kultura Liberalna” nr 130 (27/2011) z 5 lipca 2011 r.