Tego wrażenia nie da się zwalczyć nawet idąc na koncert zespołu, którego się z premedytacją nigdy wcześniej nie słyszało. I jeśli ktoś mówi: „No coś Ty, przecież to takie odkrywcze”, znaczy to dla mnie tyle, że jeszcze starzeć się nie zaczął.

Gdyby U2 miało dzieci z The Smiths i oddaliby je na wychowanie The Pogues, a ci posłali je do przedszkola z Kings of Leon, gdzie muzyki uczyliby Simon i Garfunkel, dzieci te założyłyby zespół brzmiący zupełnie jak Arcade Fire. Jednak uczciwie należy powiedzieć, że pomysły Arcade Fire nie są wtórne. Napędzane są wewnętrzną energią zespołu, który nie dość, że pisze fajne piosenki – choć jakby już kiedyś słyszane – to jeszcze świetnie brzmi na żywo.

Tak się składa, że trwa najciekawszy moment kariery tego kanadyjskiego zespołu, który zalicza właśnie błyskawiczne „wyjście przez sklep z pamiątkami”. Założony w 2003 r. przez małżeństwo Wina Butlera i Régine Chassagne Arcade Fire nagrał trzy albumy, z których ostatni, The Suburbs, otrzymał nagrodę Grammy za najlepszy album roku 2011 i świetnie się sprzedaje. Z jednej strony mamy zatem komercyjny sukces, do którego członkowie Arcade Fire podchodzą w wywiadach niemal z zakłopotaniem, a z drugiej zespół, który wizerunkowo stoi jeszcze w poprzedniej, alternatywnej erze swojego rozwoju.

Członkowie Arcade Fire, jakkolwiek utalentowani, na swój ożywczy sposób nie są w ogóle ładni. Owszem, charyzmatyczny frontman Win Butler ze swoją chłodną, nieco psychopatyczną urodą przypomina młodego Christophera Walkena. Jednak wygląda na to, że członkowie Arcade Fire nie chcą być piękni i ani przez jeden dzień pięknymi się nie czuli. Niby na talent lub jego brak uroda (lub jej brak) wpływu nie ma. Jednak wypłynięcie na szerokie wody muzycznego mainstreamu niejednego już zwichrowało. Pół biedy, jeśli tylko wizerunkowo. Szkoda byłoby, gdyby ten muzycznie fascynujący patchwork okazał się kiedyś jeszcze jedną kompilacją „the best of”.