Marta Bucholc
Zagłada Smurfożerców
Nie wiem, ilu z moich czytelników oglądało Smurfy. Ci, którym się to zdarzyło, pamiętają zapewne, jak wyglądało typowe rozwiązanie problemów, z którymi borykały się Smurfy w swoim niełatwym leśnym bytowaniu: otóż w sytuacji absolutnie podbramkowej stado niebieskich ludzików pędziło do Papy Smurfa, który poruszony ich suplikami zamykał się w chacie na pół godziny i wychodził z gotowym rozwiązaniem o smaku smurfojagodowym.
Rozwiązanie fabularne „na Papę Smurfa” (staromodnie zwane deus ex machina) spotykamy stosunkowo często – zaryzykowałabym tezę, że im utwór bardziej chałowy, tym więcej w nim tego rodzaju chwytów. Papa Smurf przydaje się jednak szczególnie w filmowych adaptacjach długich i skomplikowanych powieści, ponieważ jakoś trzeba widza przekonać, dlaczego coś, co nie miało prawa się udać, nagle wychodzi i wszystko kończy się dobrze. W książce można w tym celu wykreować całe dyscypliny wiedzy, dopisać fikcyjnemu światu legendy, mądrości ludowe i przesądy, całymi stronicami rozsnuwać monologi i dialogi, za pośrednictwem których autor przesyła czytelnikowi perswazyjne pakiety danych. Czytelnik należycie zaangażowany w świat przedstawiony przyswoi je, a w kluczowym momencie przywoła z pamięci odpowiednią informację w rodzaju: „Harry miał wizję, że Voldemort rozmawiał z jakimś staruszkiem w więziennej celi”, „bezoar jest antidotum na wszelkie trucizny” albo „nigdy dotąd nie było mowy o duchu wieży Ravenclaw i nie wiadomo w sumie, czemu Krwawy Baron jest takim śledziennikiem”.
Oczywiście, Papa Smurf dzielnie sekunduje Rowling w całym cyklu przygód Harry’ego. Mój ulubiony przykład z siódmej części to moment, kiedy Hermiona i Ron wracają po dłuższej nieobecności i radośnie oznajmiają Harry’emu, że właśnie zniszczyli horkruks – kubek Hufflepuff – bo jakoś sobie przypomnieli o kle bazyliszka, przypomnieli sobie, gdzie się takowy znajduje, a potem Ron – zapoznany geniusz lingwistyczny – przypomniał sobie, jak będzie po wężowemu „Sezamie, otwórz się”. Wszystko niejako poza kadrem i zero problemów, chociaż poprzednio kładziono przecież czytelnikowi do głowy, jak strasznie trudno horkruks zniszczyć i jak wrednymi klątwami te paskudne obiekty potrafią być obłożone. Ten akurat nonsens fabularny twórcy filmu usiłowali jakoś zatuszować, co jednak udało im się przy tej okazji – kompletnie zawalili przy innych.
W recenzji pierwszej części ostatniej części Harry’ego Pottera wyraziłam pogląd, że złym pomysłem było dzielenie siódmego tomu powieści Rowling na dwa filmy, ponieważ na skutek tej operacji cała powieściowa nuda znalazła się w pierwszym z nich, a wszystko, co ciekawe, trafiło do drugiego. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że twórcom udało się zrobić z pierwszej części chaos z braku wsadu fabularnego, w drugiej natomiast nie poradzą sobie z jego nadmiarem. W efekcie Papa Smurf szaleje – skróty mnożą się w szaleńczym tempie, zwalniając tylko na chwilkę tam, gdzie można wrzucić trochę efektów specjalnych (smoka, notabene ukraińskiego, mobilnych rycerzy z kamienia albo półprzezroczystą Rowenę Ravenclaw, wykonaną techniką pomnikową, to jest przez podmianę głowy Galadrieli ze sceny wizji w „Drużynie Pierścienia”). Wypada natomiast z filmu mnóstwo epizodów, które zapowiadały się w lekturze świetnie. Dla przykładu: wspomnienia Snape’a przycięto tak, że w żaden sposób nie da się zrozumieć ani głębi jego miłości do matki Harry’ego, ani ogromu zasług, jakie położył na polu ratowania chłopca przed zgubą. A skoro widz nie jest w stanie sam do tego dojść, ktoś musi mu to powiedzieć, głośno i wyraźnie.
Skróty i nadmiar efektów mają bowiem ten zgubny skutek, że to, co znikło z odchudzania tła wydarzeń, a co ma znaczenie dla rozwoju fabuły (czyli wiedzieć to powinni i bohaterowie, i widz), musi się zmieścić w dialogach. Zapewne dlatego są one w ekranizacjach „Harry’ego Pottera” tak nędzne. To, czego czytelnik dowiedział się mimochodem, widzowi wciskane jest jako wiedza ogołocona z kontekstu, nachalnie prefabrykowana. Przypomina to słabą przygodówkę: postaci, z którymi można pogadać, są z góry zaznaczone i wiadomo, że powiedzą nam (głośno i wyraźnie) dokładnie to, co mamy usłyszeć, by znaleźć właściwe artefakty i ukończyć misję w rozsądnym czasie, zanim zdążymy się znudzić.
Wszystko, co dotąd napisałam, odnosi się w istocie do oceny adaptacji powieści Rowling i słusznie mógłby mi ktoś wypomnieć, że przecież można „Insygnia Śmierci cz. 2” oglądać również jako film sam w sobie, bez nużącego roztrząsania co lepsze: ekranizacja czy książka. Zaznaczam, że wiarygodne osoby, które na tę okoliczność indagowałam, twierdziły, że choć nie czytały nigdy ani stroniczki H.P., doskonale rozumieją fabułę kolejnych filmów i świetnie się na nich bawią. Dotąd mój stosunek do widzów filmu, którzy nie czytali książki, przypominał stanowisko królowej Wiktorii w kwestii karania lesbijek – była jakoby przeciw, dlatego że nie wierzyła, iż coś podobnego jest w ogóle możliwe. Wobec przemożnych dowodów ustępuję jednak i przyznaję, że powyższe utyskiwania są być może przejawem malkontenctwa i nadmiernej koncentracji na literackim pierwowzorze.
Cóż jednak powiedzieć o jedynym fragmencie ostatniej części Pottera, który aż się prosił o ekranizację, a mianowicie o bitwie o Hogwart? Oto stają naprzeciw siebie siły mroku: hordy Smurfo – przepraszam: Śmierciożerców, wspierane przez olbrzymy, monstrualne pająki, wilkołaki, Dementorów, słowem: mnóstwo nader widowiskowych obrzydliwości. Naprzeciw mężni obrońcy lepszego jutra: profesjonalna do ostatniej chwili kadra Hogwartu, dzielni absolwenci, Zakon Feniksa, trujące rośliny samobieżne, wojownicze meble biurowe i centaury-kunktatorzy. Podniosłych scen bez liku: młodzież ofiarnie ratuje życie nielubianym kolegom, lojalności chwieją się i utwierdzają, w chwili zwątpienia przybywają nieoczekiwane posiłki, ginie Fred Weasley, jego matka w pokazowym pojedynku pokonuje Beatrix Lestrange, Harry i Voldemort walczą przed frontem plutonu, wymieniając szereg głębokich uwag. W filmie bitwa zaczyna się nawet nieźle, ale co potem? Trzy pająki, kupa gruzu, kilku sapiących olbrzymów (pamiętacie trolla jaskiniowego z „Drużyny pierścienia”?), parę błyskawic i kurz. Głównie jednak widać uciekające na wszystkie strony histeryczne dzieci w wieku szkolnym, choć trudno uwierzyć, by profesjonalna kadra Hogwartu nie ewakuowała niepełnoletnich uczniów przed rozpoczęciem działań zbrojnych. Jeśli powieści Rowling to apoteoza angielskiej boarding school jako najlepszej instytucji wychowawczej pod słońcem, ostatnią część ekranizacji uznać należy za zaprzeczenie intencjom autorki.
Na koniec uwaga poważniejsza. Harry Potter skończył się nieodwołalnie, nadszedł czas podsumowań i nie zabraknie ich na pewno w najbliższych miesiącach. Potteromania w sensie socjologicznym mniej ma, jak sądzę, wspólnego z treścią powieści Rowling, więcej zaś ze stanem ducha młodych ludzi, dla których pewność, że za rok pojawi się kolejna książka, często bywała najważniejszym zwornikiem obrazu świata. Harry Potter był dla globalnej rzeszy swoich czytelników czymś, na co można i warto z ufnością czekać, czymś o nich i dla nich; wprowadzał w ich biografie zagubiony czas święty, a w ich praktyki – wytęsknioną wspólnotę i bezcenną osobność. Można było oczekiwać, że film przekaże choćby odrobinę tej magii Potterowskiego cyklu, wraz z jego głównym przesłaniem: zawsze może się zdarzyć coś, co sprawi, że każdy dzień będzie miał sens i na każdy dzień warto będzie czekać. Tymczasem w miarę zbliżania się końca i nieuchronnego zwycięstwa Dobra nad Złem coraz bardziej oczywiste staje się, że wraz ze Złem sens ulatnia się ze świata. Pokój i szczęście są tak blade, śmierć tak dojmująco prawdziwa, a życie tak nierealne, że wyparowuje gdzieś oczyszczające zadowolenie z zasłużonego tryumfu. Wychodząc z kina, czujemy, że rzeczywistość bez Voldemorta straciła rację bytu. Trudno o widok bardziej zniechęcający do cieszenia się pokojem i szczęściem niż żegnające widza z mieszczańska godne oblicza trojga głównych bohaterów: prześwietlona mugolska pocztówka z King’s Cross. Najbardziej wiarygodną psychologicznie postacią w „Smurfach” był, jak wiadomo, Gargamel.
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 132 (29/2011) z 19 lipca 2011 r.