Tomasz Wawak

Konflikt idei czy bezideowość?

Z zainteresowaniem przeczytałem artykuł Sławomira Sierakowskiego „List otwarty do partii” („Gazeta Świąteczna”, 18 czerwca) oraz replikę Witolda Gadomskiego „Lamenty Sławomira Sierakowskiego” (GŚ, 25 czerwca). Jest to dyskusja dwóch publicystów, których poglądy na temat współczesnej polityki dzieli niemal wszystko. Jeden to lider lewicowego środowiska „Krytyki Politycznej”, drugi kojarzony jest z neoliberalizmem. Jednakże różnica ta jest, jak sądzę, w pewnym punkcie pozorna.

Sławomir Sierakowski jest zmęczony ułudą wyboru, do którego zmusza nas „nowa nomenklatura partyjna polityków niewymienialnych”. Pisze o kartelu, który nieprzerwanie trwa u władzy w Polsce, nie dopuszczając nowych, niezależnych od siebie polityków. I porównuje tę sytuację z zachodnimi demokracjami: „Niemal wszędzie przeciwieństwa w polityce wchłaniają się nawzajem, partie kostnieją, nowe nie powstają, system się zamyka”. I dalej przywołuje dawną Europę: „Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych, polegał na rywalizacji różnych pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy”. W odpowiedzi Witold Gadomski przytacza przykłady III Republiki, Stanów Zjednoczonych oraz Europy pierwszych dziesięcioleci po I wojnie światowej i replikuje, iż systemy demokratyczne zawsze nierządem stały, wobec czego wywód Sierakowskiego bardziej przypomina „gderanie emeryta niż analizę młodego intelektualisty”.

Pytanie tylko, na ile poglądy polityczne Clemenceau, Churchilla czy Kennedy’ego przypominają to, co mają nam do zaoferowania dzisiejsi politycy, wykreowani przez spin doktorów w rodzaju Piotra Tymochowicza? Udzielając odpowiedzi, nie próbujmy wymigać się odmiennymi czasami, w jakich przychodzi nam żyć. Wszak na przestrzeni dekad doktryny i programy ewoluowały, z jednej strony dopasowując się do koniunktury politycznej i potrzeb społeczeństwa, ale z drugiej strony pozostając wciąż spójnymi ideologiami. Natomiast obecnie coraz trudniej jest mówić o polityce jako o sporze ideowym. Konserwatyzm, liberalizm czy socjalizm nie stanowią już wewnętrznie spójnych propozycji światopoglądowych. W ostatniej kampanii wyborczej Grzegorz Napieralski sprowadził swój przekaz polityczny do teledysku, PO wybiła się antyideologicznym hasłem „Nie róbmy polityki, budujmy mosty”, PiS podparło się katowickim politologiem, który w kapeluszu kowbojskim wyzywał premiera na pojedynek, a dzisiaj ludowcy chcą przyciągnąć wyborców nazwiskiem słynnego lekkoatlety. Stąd bierze się popularność hasła postpolityki, tworu na granicy komunikowania masowego, marketingu i tego, co pozostało z dawnej polityki. Właśnie o to, jak sądzę, w dużej mierze chodziło Sierakowskiemu, kiedy pisał, że „zwyciężają ci, którzy najszybciej pozbyli się jakiejkolwiek misji”.

Myślę również, że Witold Gadomski, krytykując artykuł Sławomira Sierakowskiego, przeoczył istotę problemu. Krytyka sposobu uprawiania polityki to nie tylko wymienione przez Gadomskiego problemy tyranii większości, oportunizmu władz czy korupcji. Chodzi o dużo więcej – o intelektualną kondycję wyborcy, a idąc konsekwentnie dalej – o duchowy stan człowieka Zachodu, o którym pisze cytowany przez Sierakowskiego Miłosz. W tym miejscu zaczyna się temat, którego analizy politologiczne nie zdołają rozstrzygnąć. Ale to właśnie polityka, jako obszar najbardziej wystawiony na społeczny ogląd, może dostarczyć nam wiedzy na temat miejsca, w jakim znalazł się Zachód. Kryzys podmiotowości, trudny do uchwycenia w każdym z nas osobna, być może łatwiej zauważyć w życiu publicznym, które jawi się jako spektakl, a więc to, co możemy oglądać wszyscy. Pojawia się w nim zjawisko, które można by nazwać nowym populizmem – polityk-populista już nie tylko mówi to, co wyborca chce usłyszeć, ale dostarcza mu rozrywki. Panem et circenses to sentencja prawie tak stara jak demokracja, ale profesjonalni producenci infotainment są zjawiskiem stosunkowo nowym. Od końca XIX wieku, kiedy to Mark Hanna poprowadził prawdziwie nowoczesną kampanię wyborczą kandydata Republikanów, marketing polityczny rozwinął się tak prężnie, że stał się surogatem rzetelnej dyskusji. A jeśli tak jest, to trudno nie zgodzić się ze słowami Sierakowskiego, który pyta: „Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja?”. Czy to pytanie tożsame jest z rewolucyjnymi zamiarami, które przypisuje adwersarzowi Witold Gadomski? Myślę, że raczej z chęcią zmienienia formy, w jakiej uprawia się współczesną politykę. To dobrze, bo zadowolenie sytych nigdy nie będzie motorem zmian.

W postawie Sierakowskiego jest jednakże druga strona medalu. Jeżeli „Krytyka Polityczna” chlubi się inspiracjami myślą Slavoja Žižka, przybierając w nie całkiem chyba żartobliwym tonie pozę sekciarsko-rewolucyjną, należałoby spytać, po której stronie barykady znajduje się to środowisko? I w ogóle pomiędzy czym ustawiona jest ta barykada? Jak widać, także w tym miejscu scena polityczna wymyka się starym klasyfikacjom. Bo niby mamy po jednej stronie neoliberałów i koncerny, partyjne kartele i spin doctorów, a po drugiej występującą w imieniu prawdziwej lewicy „Krytykę Polityczną”. Ale zacytujmy tu innego lewicowego myśliciela, Tony’ego Judta: „Žižek i może Antonio Negri lokują się wśród intelektualistów najbardziej znanych z bycia intelektualistami – tak jak Paris Hilton sławna z tego, że jest sławna”. Žižek, który obficie korzysta z dziedzictwa psychoanalizy, marksizmu i – co w jego wypadku znamienne – Lenina, potrafi jak nikt inny przyciągać fanów swoim wizerunkiem kolejnego wcielenia Karola Marksa, a zarazem ekscentrycznego intelektualisty-buntownika. Jest więc celebrytą, choć oczywiście dla węższego kręgu odbiorców. Przyciąga aurą swojej oryginalności, a tak naprawdę większość jego wywodów jest niezrozumiała dla słuchaczy i czytelników niebędących znawcami najnowszej filozofii. Ci zaś osadzeni w szerszym kontekście filozoficznym mogliby zacytować piszącego o współczesnych intelektualistach Gombrowicza: „im mądrzej, tym głupiej”.

Problem w tym, że Sierakowski, z pożytkiem dla wywodów cytując Miłosza, jednocześnie zapomina o słowach, jakie poeta wielokrotnie wypowiadał pod adresem zachodnich intelektualistów, krytykując ich oderwanie od rzeczywistości i kult słowa pisanego. Poniekąd mamy dziś do czynienia z sytuacją zbliżoną do obserwowanej przez Miłosza Francji lat 50. oraz Ameryki lat 60. Jest to konflikt pokoleń i jednocześnie odmienność życiowych oraz historycznych doświadczeń obu stron intelektualnego sporu. Miłosz, który przeszedł przez II wojnę światową i oglądał na własne oczy stalinizm, patrzył z ironią zarówno na dyskusje francuskiej lewicy, jak również na rewolucję hippies, na ahistoryczną świadomość młodzieży dotkniętej „kalectwem: zanikiem poczucia historii”¹. Podobnie dzisiejsi obrońcy formy, jaką przybrała polska demokracja liberalna, mają odmienny od młodego pokolenia sposób patrzenia na kształt obecnej polityki. Wywodzą się oni z szeregów dawnej opozycji antykomunistycznej, a ich młodość upłynęła na walce o to, na co narzeka dzisiaj Sławomir Sierakowski – o pluralizm partyjny, wolne wybory, demokratyczne instytucje państwowe. I nie jest to jedynie przywiązanie do najjaśniejszych stron własnego życiorysu, jest w tym także przekonanie bliskie Miłoszowi komentującemu poglądy Jeana-Paula Sartre’a: „Ale białe rączki prawnika i ta miodopłynność jakoś ostrzegają: no, niby tak, choć właściwie nie tak. Gdyż mowa, ciągła, frenetyczna, bez miejsca dla ciszy, wygląda na próbę zagadania różnych stref cienia niszczących sylogizmy i niemożliwych do dotknięcia słowami”². Konflikt dwóch pokoleń w Polsce, których reprezentantami są Gadomski i Sierakowski, jest z góry skazany na nierozstrzygnięcie – dawni buntownicy już osiągnęli główny cel swej walki, obecni chcą go przemienić na własną modłę. Pytanie, czy wiedzą, jak to osiągnąć?

To prawda, że bezideowość nie tylko polityki, ale i życia codziennego sprowadzonego do „papu, kaku i lulu” to obecnie największy problem filozoficzny. „Koniec wielkich meta narracji”, „śmierć Boga” to również śmierć człowieka. Ale postulując nowe wartości, musimy bardzo uważać na sens słów, jakie wypowiadamy. Czytając niektóre wypowiedzi autorów z kręgu „KP”, można by odnieść wrażenie, że uprawiają oni sztukę dla sztuki. Jest to oczywiście nieprawdą, bo pisząc o problemach polityczno-społecznych, chcieliby bezpośrednio oddziaływać na rzeczywistość. Jednakże w tym wypadku jest to jeszcze bardziej nie do wybaczenia, ponieważ nauki społeczne, w odróżnieniu od sztuki, wymagają większej precyzji wywodu i trzymania się konkretnych faktów. Język postmodernistyczny nie trzyma się tych reguł, walcząc zresztą z regułami jako takimi i podnosząc ową walkę do jedynej zasady w humanistyce. Dlatego trudno prowadzić walkę z antyideologizmem współczesnej polityki, korzystając z arsenału antropologii kulturowej i postmoderny. Chyba że sami chcemy współtworzyć spektakl, w którym kolejnymi aktorami są intelektualiści-celebryci. Ale wówczas na jednej scenie znajdą się lider „KP” wraz z publicystą „GW”. A Reżysera jak nie było, tak nadal nie będzie.

Co zatem należy zrobić, aby przezwyciężyć antyideowość współczesnej polityki i jej coraz większe podporządkowanie PR-owym strategiom wyborczym? Refleksję i działanie podjąć należy w sferze życia politycznego, rozumianego nie tylko jako funkcjonowanie partii, ale przede wszystkim jako społeczeństwo obywatelskie, działające we współpracy z ośrodkami eksperckimi. Chodzi tu zarówno o think tanki, jak również o inicjatywy powstające za pośrednictwem społeczności internetowych. Signum temporis współczesnej polityki jest zjawisko przeniesienia się dyskusji z łamów gazet i salonów do sieci internetowej. Można by powiedzieć, parafrazując tytuł książki Samuela Huntingtona, że dzięki rewolucji informatycznej jesteśmy obecnie świadkami „czwartej fali demokratyzacji”. Nie ma ona co prawda charakteru zmian systemu politycznego (choć przykłady Tunezji i Egiptu są tutaj wyjątkami), ale oddziałuje na społeczeństwo globalne dzięki rozwijaniu demokratyczno-liberalnych wartości. Internet jest nośnikiem wolności słowa (przypadek chińskich władz pokazuje, jak bardzo znaczącym może być przeciwnikiem), równego dostępu do informacji i jawności polityki (afera Wikileaks) czy narzędziem do nieograniczonego zrzeszania się obywateli (protesty w Hiszpanii). Co ważne, jest on wykorzystywany nie tylko przez polityków, ale również przez ekspertów. Jest więc i będzie coraz bardziej narzędziem przepływu wiedzy fachowej, również socjologicznej, politologicznej czy filozoficznej. W ten sposób staje się platformą rozwoju nowych środowisk kulturowych i społeczno-politycznych.

Sądzę, że właśnie połączenie wiedzy eksperckiej ze swobodnym przepływem informacji może być motorem w kierunku przełamania impasu aideologiczności współczesnej postpolityki. Jeśli intelektualiści wykorzystają narzędzia technologii informatycznej do promowania własnych idei, to rozwój środków masowego przekazu nie będzie dawał nowych możliwości jedynie spin doktorom i specom od wizerunku. Jak wiemy, idea społeczeństwa obywatelskiego miała być u swoich podstaw przeciwwagą dla potencjalnej tyranii rządu. Z biegiem czasu stała się narzędziem rozwoju liberalnych swobód oraz poszerzania społecznej równości. Obecnie, z wykorzystaniem internetu, mogłaby stać się odtrutką na instrumentalne traktowanie społeczeństwa poprzez wpatrzone w wyniki sondażowe partie polityczne. Aby się to spełniło, konieczna jest jednak współpraca pomiędzy intelektualistami, think tankami oraz samymi internautami. Ci ostatni nie są zintegrowanym społeczeństwem internetowym, ale mogą w przyszłości stać się nowego rodzaju społeczeństwem obywatelskim. Ponieważ jednak wirtualna rzeczywistość jest, być może na wzór świata realnego, rzeczywistością chaosu informacyjnego, z którego niezwykle trudno wydobyć prawdziwą wiedzę, to potrzebna jest pomocnicza rola naukowców, specjalistów z różnych dziedzin, dziennikarzy, publicystów, a nawet duchownych. Oni powinni kształtować debatę publiczną i zarażać ludzi ideami. Nie chodzi w tym miejscu o powrót do starych XX-wiecznych ideologii, lecz raczej o niedopuszczenie do całkowitego „odpolitycznienia polityki”. Tym bardziej, że przy zmierzchu pełnej suwerenności państwowej oraz w świecie mass mediów żaden powrót czy wykreowanie nowej ideologii nie jest możliwe w ramach jakiegokolwiek odgórnego planu. Należy raczej walczyć z przekonaniem, że polityka jest czymś, od czego należy za wszelką cenę uciekać, zastępując ją mniej lub bardziej subtelnymi technikami oddziaływania na emocje odbiorców (widzów). Reforma prawa wyborczego, o której piszą Sierakowski i Gadomski, nic nie zmieni – potrzeba, by każdy z osobna samodzielnie wyklarował swoje własne poglądy.

Stąd na koniec moja sugestia – zamiast biernie konserwować obecny stan sceny politycznej lub szukać inspiracji u autorów, których recepty na politykę rozbijają się o analizę języka, spróbujmy wpierw sami znaleźć perspektywy wyjścia z ideowej pustki. W swojej twórczości eseistycznej Czesław Miłosz odwoływał się do inspiracji autorami, którzy poświęcili życie poszukiwaniom utraconego Sensu, który Zachód zaczął tracić z horyzontu już przed kilkoma wiekami, by ostatecznie przeszło sto lat temu, ustami Fryderyka Nietzschego ogłosić „śmierć Boga”. Jakkolwiek egzotycznie w kontekście bieżącej dyskusji to nie zabrzmi, lektura takich autorów jak Blake, Swedenborg czy Simone Weil byłaby na poziomie osobistej refleksji niezwykle płodna. Nie można bowiem postulować konieczności odrodzenia czy powołania do życia wielkich ideologii, pozostając samemu w środku pozbawionym poglądów i jakiejkolwiek wiary.

 

Przypisy:

¹ Cz. Miłosz, „Rodzinna Europa”, Warszawa 2001, s. 230

² Cz. Miłosz, „Prywatne obowiązki”, Kraków 2001, s. 18

 

* Tomasz Wawak, absolwent politologii i filozofii, doktorant politologii na Uniwersytecie Śląskim, autor pracy magisterskiej pt. „Polska, Wschód, Zachód w myśli Czesława Miłosza” oraz licznych artykułów o tematyce politologiczno-filozoficznej.

„Kultura Liberalna” nr 133 (30/2011) z 26 lipca 2011 r.