Kacper Szulecki
Refleksje nad „ortalionową rewolucją”
Rozpoczęte przed przeszło tygodniem i trwające przez kilka nocy na ulicach brytyjskich miast zamieszki – a może lepiej „zadymy”, bo nazwanie burd zamieszkami nadaje im jakiegoś szlachetnego sznytu – wywołały naturalnie falę komentarzy na całym świecie. Polityczny punkt widzenia nakazywał bądź to skupienie się raczej na ich skutkach – jak zrobiła większość opinii publicznej w Wielkiej Brytanii z torysowskim rządem Camerona na czele, bądź na przyczynach – w czym celowała lewica, choć raczej nie brytyjska opozycja. Romantycy barykad, którzy pozytywnie reagują na dym, ogień i kamienie ciskane w policję, poszukują tłumaczeń i politycznych interpretacji. Charakterystyczny jest tu komentarz Niny Power na łamach „Guardiana”, gdzie autorka jeszcze w szczytowym momencie zadym (a zatem w porze niezbyt dobrej do szerszych refleksji) zestawia uliczne zajścia z innymi – zdawałoby się niezwiązanymi (jak strajki studentów czy marsze związkowców) – a za przyczynę podaje politykę konserwatywnego rządu. Granica między tłumaczeniem a usprawiedliwianiem jest nader cienka, a w tym przypadku chyba przekroczona. W ciągu tych kilku „białych nocy”, uliczni bandyci (niezależnie od strukturalnych wyjaśnień, tak trzeba ich nazwać) zrobili bardzo wiele, by usprawiedliwić się ich nie dało. Przemoc, tępota, brak jakiejkolwiek idei i paradoksalny „konsumeryzm” (patrz celny komentarz Zygmunta Baumana na zupełnie innym niż Power poziomie abstrakcji) nie daje się łatwo wpisać w romantyczno-rewolucyjny schemat. Tym bardziej, że jak pokazują „dane socjologiczne” uzyskane dzięki doprowadzeniu pierwszych kilkuset uczestników zajść przed sądy, ich profil społeczny nie do końca odpowiada „marginalizowanym” i „wykluczonym”. Do tych kategorii jeszcze wrócimy.
Drugi ciekawy nurt komentarzy pochodzi ze źródeł, powiedzmy, „nie-w-pełni-demokratycznych”. Obrazki płonącego Londynu z lubością pokazywały telewizje w Chinach, Syrii i Libii. Widać tu podobieństwo do sposobu propagandowego wykorzystywania masowych protestów przeciw NATO-wskiej broni jądrowej przez telewizje Bloku Wschodniego. Szczytem był odczytany po angielsku apel libijskiego prezentera – „Brytyjscy bojownicy, jesteśmy z wami!”, a komentujący zadymy dla Al-Jazeery Daniel Hind wykorzystuje tę okazję, by dopiec brytyjskiemu rządowi.
Z jednej strony mamy więc do czynienia z prostym upolitycznieniem zadym, które na pierwszy rzut oka nie wydają się zbyt polityczne. Trudno udowodnić, że nie chodzi po prostu o telewizory, markowe ubrania, zawieszenie norm moralnych i chwilową bezkarność. Z drugiej strony – warto popatrzeć nie tyle na intelektualne komentarze, co na subiektywne narracje na temat tych zajść, które są wytworem uczestników i świadków. Obiektywnie można na gorąco opowiadać co najwyżej o wizycie u fryzjera. Dramatycznym społecznym wydarzeniom, a takimi właśnie są zamieszki w Anglii, siłą rzeczy sens nadają ich interpretacje i to przez ich pryzmat widzimy „fakty”. Przyglądając się ulicznej fali bezmyślnego zniszczenia odniosłem wrażenie, że prawdziwe spustoszenie przyniosą nie same rozróby, ale raczej sprzeczna pamięć o nich, kiedy już się skończą. Po 10 kwietnia 2010 dobrze wiemy jak bolesne i niszczące dla społeczeństwa jest istnienie dwóch sprzecznych narracji na temat ważnego wydarzenia. Czy interpretacje śmierci Marka Duggana 4 sierpnia w londyńskim Tottenhamie (już teraz wiadomo, ze strzelała jednak tylko policja) staną się brytyjskim odpowiednikiem – toutes proportions gardées – katastrofy smoleńskiej? Czy Clapham i inne miejsca zamieszek staną się brytyjskim odpowiednikiem Wawelu i Krakowskiego Przedmieścia, podstawą wewnętrznej wojny pamięci i reprezentacji?
Dominująca narracja skupia się na zniszczeniu, przemocy, podpaleniach i kradzieży. I słusznie, bo wszystkie te zjawiska miały miejsce na niewyobrażalną – zdawałoby się w zachodniej Europie – skalę. Z punktu widzenia większości brytyjskiego społeczeństwa, zadymiarze są chuliganami i bandytami – tak jak bandytami są dla większości mieszkańców Irlandii Północnej bojówkarze protestanccy i katoliccy. Wątpliwości nie ma też premier Cameron: „to czysta przestępczość. Kropka”. Trudno się z nim nie zgodzić, tym bardziej, że zadymy były kompletnie „bez głowy”. Nikt nimi nie kierował, nikt z uczestników bezpośrednio nie komunikował nic na ich temat – poza nienawiścią do policji i państwa.
Jak to jednak wygląda z drugiej strony? Przykładu dość spójnej kontr-narracji dostarczył ciemnoskóry pisarz Darcus Howe – w wyemitowanym we wtorek rano, utrzymanym w poetyce telewizji informacyjnych wywiadzie dla BBC. Wyemitowanym raz, bo to, co mówił stało w kompletnej opozycji do interpretacji dostarczanej przez media. Najpierw krótka rekapitulacja niespełna czterominutowej wymiany zdań. Howe, niespodziewanie dla prowadzącej oczekującej raczej potępiającego zadymy głosu lokalnego intelektualisty, odmówił odcięcia sie od uczestników. Oskarżył za to rząd o ślepotę, policję o brutalność, a media o manipulacje. Sam bandytyzm praktycznie w jego wypowiedzi się nie pojawił. Nie było płonących domów (choć jeden dopalał się właśnie za jego plecami), szabrowanych sklepów i przerażonych mieszkańców. Był jedynie społeczny i rasowy resentyment. Howe sprowadził masowe zajścia do jednostkowych doświadczeń – ciągłej przemocy policji wobec jego syna i wnuka, a także „morderstwa” Duggana w Tottenhamie. Wreszcie, odrzucił interpretację zajść jako zamieszek (riots), i nazwał je „powstaniem mas”. „To się dzieje w Syrii, w Clapham, w Liverpoolu i w Port of Spain w Trynidadzie” – ciągnął. Na z pozoru niewinne pytanie dziennikarki o jego rewolucyjną przeszłość zareagował złością i co znamienne – je także odczytał według klucza rasowego resentymentu. „Miej trochę szacunku dla starego zachodnio-indyjskiego Murzyna… nie nazywaj mnie zadymiarzem… brzmisz jak idiotka”.
Widziana z dystansu wypowiedź Howe’a to kompletne pomieszanie pojęć. Choć poszczególnym pretensjom Howe’a można chcieć przyznać rację, w świetle tego, co się dzieje – brzmią karykaturalnie. Stawianie londyńskich zadym rozzuchwalonych chuliganów w jednym rzędzie z tym, co dzieje się w Syrii i z innymi „rewoltami mas” to ewidentne nadużycie. Przynajmniej z perspektywy większości, która domagała się wyprowadzenia na ulice wojska i zaprowadzenia porządku. Głosu Howe’a nie można jednak ignorować, można wręcz uznać go za symptomatyczny dla samoopisu środowisk, z których wyszła iskra po śmierci Duggana. Warto zauważyć, że krótki wywiad w ciągu jednego dnia obejrzało w internecie (to przecież „rewolucja portali społecznościowych”) prawie pół miliona użytkowników. Dominujące głosy, a także opisy pod jakimi wywiad jest umieszczany, to właśnie te podkreślające rację Howe’a, atakujące policję, rząd, dziennikarzy i domagające się „szacunku”. „Szacunek” to kluczowe słowo. „Jak będziecie nas szanować, to my was będziemy odszanowywać” – w ciężkim, working-classowym dialekcie komentowała zadymy w Manchasterze jedna z wyjątkowo rozmownych uczestniczek. „Szacunek” to także kategoria kluczowa dla ocierających się o przestępczy półświatek środowisk od przedwojennego Czerniakowa po współczesne Detroit. Gitowski „szacunek”, który zlewa się w jedno ze strachem i poczuciem siły to faktycznie coś, co udało się angielskim zadymiarzom zdobyć.
To wyraźnie pokazuje, że słabo wyartykułowane społeczno-polityczne argumenty, idące w podobną stronę jak Howe, mieszają się z systemem wartości stojącym w opozycji do społeczeństwa „frajerów”. Czyli społeczeństwa opartego między innymi na kodeksach prawa. Ta mieszanka jedynie pogłębi i tak już ostry klasowy podział brytyjskiego społeczeństwa.
Polem bitwy jest tu sfera narracji i pamięci. Co charakterystyczne, w jednym rzędzie jako wrogowie stawiani są przez brytyjskich zadymiarzy policjanci i dziennikarze: inżynierowie symboli.
Co więc będzie dalej w Wielkiej Brytanii? Zadymy pewnie niedługo ustaną, pamięć o tym wykrzywionym „people power” jednak pozostanie. Wzmocni nieufność „normalnych” obywateli „klas niebezpiecznych”. „Klasy niebezpieczne”, ta prastara socjologiczna kategoria, która służyła do opisu XIX wiecznego Londynu i jak pokazuje Johannes Scheu, stopniowo ewoluowała do współczesnego, pozytywnie nacechowanego pojęcia „wykluczonych”, może nieśmiało powrócić w najbliższym czasie. Większość społeczeństwa brytyjskiego może być skłonna odrzucić empatyczną percepcję „wykluczenia”, ponieważ zagrożenie ze strony „klas niebezpiecznych” stało się tak namacalne. Pamięć zamieszek prawdopodobnie usankcjonuje zaostrzenie i tak już brutalnej polityki wobec „ośrodków przestępczości”. Raczej mało prawdopodobne jest to, że głosiciel bardzo wąsko rozumianej polityki społecznej Cameron nagle zacznie zgłębiać strukturalne przyczyny zadym, kiedy sami „wykluczeni” dali mu pretekst do zignorowania przyczyny i skupienia się na bandyckich skutkach. To i tak będzie dla niego trudny orzech do zgryzienia, bowiem jego plan ograniczania państwa także w jego roli „stróża porządku” właśnie natrafił na silny opór i pewnie będzie musiał być odroczony. Dążenie do autentycznego rozwiązania problemu wymagałoby raczej „gołębia”, jednak obrazy namacalnego ulicznego zniszczenia i silna pamięć strachu i oburzenia wzmacniają społeczną potrzebę postawienia polityki „jastrzębi” – już teraz mówi się o „wykorzystaniu rozwiązań amerykańskich” (cokolwiek miałoby to według autora tych słów oznaczać…). Wygląda na to, że jeśli choćby część uczestników zamieszek miała jakiś szczątkowy program protestu, tym razem metaforycznie, strzelili sobie w stopę.
Nieprzystawalność dominującej pamięci zajść jako „kryminalnych burd” oraz mniejszościowej interpretacji tych samych z pozoru faktów jako „powstania mas” wzmocni też niechęć domagających się szacunku „marginalizowanych” do „frajerni”. Ta nieprzystawalność sprawi, że obie strony nie będą w stanie ze sobą rozmawiać, bo niemożliwe może okazać sie znalezienie jakiejkolwiek wspólnej pojęciowej platformy. To oznacza dodatkowe wypchnięcie społecznie marginalizowanych (albo – samemu na marginalizację się skazujących, jak zdaje się czynić Howe) także poza marginesy polityki. Jeśli ich doświadczenie tak ważnego zjawiska nie tylko nie mieści się w ramach dominującej większościowej narracji, ale wręcz zderza sie z nią czołowo, trudno oczekiwać postępu w integracji. Trudno też wyobrazić sobie demokratyczną reprezentację ich brutalnego resentymentu. Nie mogąc dalej wyartykułować swojego poczucia izolacji i krzywdy (nieprzystawalność narracji), nie mogąc liczyć na przełożenie ich na język systemu demokracji liberalnej (polityczna marginalizacja), brytyjskim „wykluczonym” (vel „klasom niebezpiecznym”) pozostanie jedynie kultywowanie własnej wersji pamięci o zamieszkach, tej jedynej formie ekspresji, która na krótką chwilę przyniosła im poczucie siły i ten zwichnięty „szacunek”. A to w dalszej przyszłości może nieść ryzyko kolejnych zamieszek, tym razem nie nastawionych tylko na zdobycie plazm i markowych ciuchów.
Jedyny pozytywny wniosek płynący z obserwacji zamieszek i oporu wobec nich, jest taki, że wbrew marzeniom niektórych publicystów, wielokulturowe społeczeństwo ma sie w Anglii dobrze. Choć zadymy próbowano przypisać „imigrantom”, widać wyraźnie, że linia podziału przebiega w poprzek grup enticznych. Howe wydaje się być tym bardziej w błędzie, formułując swoje racje w kategoriach rasowych – czego dowodem jest oparty na wartościach, a nie tożsamości etnicznej opór i solidarne, sąsiedzkie, „multikulturowe” zabieranie się do sprzątania po burdach.
* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji. Zajmuje się badaniami nad dysydentami, a także ekologicznymi i pacyfistycznymi ruchami protestu. Członek redakcji „Kultury Liberalnej”
„Kultura Liberalna” nr 135 (32/2011) z 9 sierpnia 2011 r.