Łukasz Jasina

„Król” jest jeden

Utarło się, że wybraną z popularnych gwiazd muzyki rozrywkowej nazywa się „królem” lub „królową”. Dostąpili tego między innymi Michael Jackson, Madonna a ostatnimi czasy (na szczęście jednak tylko w wymiarze ograniczonym geograficznie) Doda. Ile krajów tylu idoli. Ale co tu dużo mówić: praktyka historyczna pozwala stwierdzić że „Król” naprawdę był tylko jeden – i był nim Elvis Presley.

Nie ma praktycznie artysty łączącego w sobie amerykańskie mity w sposób pełniejszy i ciekawszy. Presley był chłopakiem z amerykańskiego Południa, ukształtowanym w specyficznym środowisku. Okolice nabrzeży rzeki Missisipi (tak wspaniale opisane choćby przez Marka Twaina czy Trumana Capote) mają w sobie coś sentymentalnego. Upał, wilgoć, mieszanina etniczna kształtują chyba nostalgiczna naturę i umiejętność artystycznego wyrażania swych odczuć.

Presley wywodził się z biednej rodziny. Podobno miał indiańskie korzenie – które stały się modne dopiero wśród piosenkarzy młodszych od niego o dziesięć lat. Jako nastolatek przeprowadził się z rodzicami do Memphis. Z Tennessee pozostał związany już do końca życia. Tutaj został zbudowany słynny Graceland – i tutaj został pochowany.

Kariera Elvisa zaczęła się również bardzo po amerykańsku. „Chłopaka z gitarą” przypadkowo odkrył łowca talentów. Presleyowi pomogły dwa fenomeny amerykańskiej kultury popularnej połowy lat pięćdziesiątych: rozwój telewizji i melodyjność ówczesnego rocka. Telewizja kreowała nową klasę celebrytów, a do zajęcia a niej miejsca nowy gwiazdor był szczególnie predestynowany. Był przystojny i miał skłonność do skandalizowania, a oprócz tego niezły głos. Śpiewane przez Presleya piosenki korzystały zarówno z najnowszych zdobyczy nowoczesnej muzyki popularnej jak i z amerykańskiej tradycji. Ciepłe i miłe głosy – zilustrowane gitarą – zawsze będą w Ameryce w cenie.

Kilka lat spędził Elvis w bazie wojskowej Niemczech. Później jego kariera przyblakła. I tu znowu pojawił się amerykański mit – tym razem dotyczący konfliktu z Brytyjczykami. Elvis przegrał z nowymi idolami, „Beatlesami”, którzy byli chyba pierwszymi poddanymi jej królewskiej mości, jacy rzucili na kolana mieszkańców dawnej kolonii. Presley uciekł wtedy do Las Vegas – innego miejsca kształtującego obraz Ameryki w świecie. Miasto na pustyni jest wtedy pełne wielu wybitnych artystów: Franka Sinatry, Sammy’ego Davisa Juniora czy Deana Martina. Presley grywa też w filmach. Dla wyznawców „preslejizmu” są to dziś klasyki. Po spojrzeniu chłodnym okiem, należy je jednak uznać za zwyczajny bełkot (choć jakże pełen rozkosznych piosenek).

Wielki powrót Elvisa to również zjawisko pełne metafizyki. Elvis z lat siedemdziesiątych to gruby, nadużywający medykamentów celebryta. Spotyka się z wielkimi tego świata (wyżej podpisany popija właśnie herbatkę z kubeczka na którym wyobrażono spotkanie Elvisa z Richardem Nixonem – kosztował mnie on jedyne pięć dolarów w Bibliotece imienia Nixona w Yorba Linda w Kalifornii). Telewizja była już kolorowa – bardziej kolorowe stały się więc jego stroje i zachowania.

Śmierć Elvisa przyszła nagle. Do dzisiaj jednak wielu ludzi wierzy w to że „Król” żyje. Tysiące sobowtórów piosenkarza rozjeżdża się po świecie a „Graceland” i grób Presleya są dorocznie obiektem zmasowanego ataku fanów.

Żywotność mitu Presleya dziwi do dziś. Inny artysta – Michael Jackson (zresztą przez pewien czas mąż córki Presleya) – też był wielbiony przez miliony, nagrał kilka klasycznych już dziś kawałków, mieszkał w dziwacznym pałacu i umarł w niejasnych okolicznościach przed pięćdziesiątką. Jego sobowtórów jest jednak tymczasem niewielu, a informację o jego śmierci przyjmuje się raczej bez zastrzeżeń.

Dzięki Presleyowi kochamy Amerykę. Zawdzięczamy mu tak wiele: od wrażeń słuchowych aż do jego żony Priscilli, bez której „Naga broń” nie byłaby taka sama. Pamiętajmy więc o nim w trzydziestą czwartą (niezbyt okrągłą) rocznicę jego śmierci.

* Łukasz Jasina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 136 (33/2011) z 16 sierpnia 2011 r.