Szanowni Państwo,
w majowym Temacie Tygodnia „Skrwawiony Wschód, naiwny Zachód” poświęconym świeżo wydanemu polskiemu tłumaczeniu „Skrwawionych ziem” Timothy’ego Snydera, Jerzy Holzer, Jarosław Kuisz, Łukasz Jasina i Padraic Kenney rozważali dwie perspektywy patrzenia na opisaną przez Snydera masakrę, dokonaną przez nazizm i komunizm w Europie Środkowo-Wschodniej. Dziś przedstawiamy Państwu relację z redakcyjnego spotkania „Kultury Liberalnej” z Timothym Snyderem, które odbyło się niedługo po wydaniu jego książki w Polsce.
Rozmowę otwiera wstęp, w którym Autor rozważa motywy powstania „Skrwawionych ziem”: za najważniejszy uznał on potrzebę zmiany języka, którym posługujemy się w debacie o drugiej wojny światowej. „Brakuje nam jednolitej narracji. (…) Mówimy o Holokauście, mówimy o stalinizmie, mówimy o konfliktach pomiędzy poszczególnymi narodami tego regionu” zamykając jednocześnie dyskusję wyłącznie w narodowych ramach – zauważa Timothy Synder – a to uniemożliwia pełne ujęcie tematu. Sam Snyder proponuje opis wolny od powszechnie używanych w historiografii schematów oraz narodowych partykularyzmów. Zalety nowego ujęcia bolesnych wydarzeń sprzed półwiecza i odpowiedź na pytanie o to, czy Wschód rozumie swoją własną historię i potrafi ją opisać, to tylko niektóre z wątków pojawiających się w dyskusji. Prócz Autora, udział wzięli w niej: Marcin Barański, Łukasz Jasina, Aleksander Laskowski, Paweł Marczewski, Małgorzata Pakier, Łukasz Pawłowski i Bartosz Soloch.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
Relacja ze spotkania redakcji „Kultury Liberalnej” z Timothym Snyderem poświęconego książce „Skrwawione ziemie”.
Timothy Snyder: Zanim odpowiem na Państwa pytania, chciałbym w skrócie wyjaśnić, jakie motywy przyświecały mi przy pisaniu „Skrwawionych ziem”. Ta książka zaczęła się od pewnego spostrzeżenia. Już wiele lat zajmuję się historią regionu Europy Wschodniej i wczytywałem się w różne dotyczące go historiografie. Powoli dochodziłem do wniosku, że na przestrzeni zaledwie kilkunastu lat doszło tutaj do ogromnej tragedii, której jednak nie jesteśmy w stanie zrozumieć w pełni, ponieważ brakuje nam jednolitej narracji. Potrafimy opowiadać jedynie o części wydarzeń na raz, zawsze przyjmując ograniczającą perspektywę. Mówimy o Holokauście, mówimy o stalinizmie, mówimy o konfliktach pomiędzy poszczególnymi narodami tego regionu, ale nie potrafimy ująć wszystkiego, co tak naprawdę się tu stało. A chodzi przecież o wydarzenie o niespotykanej skali. Otóż w ciągu 12 lat od 1933 do 1945, to znaczy, kiedy Hitler i Stalin byli u władzy, w regionie sięgającym tylko od Bałtyku do Morza Czarnego z jednej strony i od Poznania do Smoleńska z drugiej, zabito 14 milionów ludzi. I nie mówię o poległych na polach walki, a wyłącznie o cywilach i jeńcach wojennych. Gdyby do tej grupy włączyć aktywnych żołnierzy, jej liczebność mniej więcej by się podwoiła, ponieważ na tych samych terenach zabito połowę z ogółu żołnierzy poległych na wszystkich frontach II wojny światowej.
14 milionów zabitych cywilów to liczba ogromna w sensie absolutnym, ale jeszcze bardziej uderza, gdy ujmiemy ją relatywnie przez porównanie z całkowitą liczbą ofiar reżimów komunistycznego i nazistowskiego. Jeżeli spojrzymy na całe terytorium opanowane przez te dwa reżimy w roku 1940 lub 1941 rozciągające od południa Francji aż do Pacyfiku, okaże się, że na tym ogromnym terenie zabito w politykach masowego morderstwa mniej więcej 17 milionów ludzi. Z tych 17 milionów, 14 milionów zginęło na tym wąskim pasie ziemi, który wcześniej zakreśliłem. Dlaczego tak się stało? Myślę, że wyczerpująca odpowiedź na to pytanie wymaga napisania historii na nowo i właśnie to próbowałem zrobić w swojej książce. Zdaję sobie sprawę, że taka deklaracja może zabrzmieć pretensjonalnie, ale równocześnie uważam, że dotychczasowe sposoby mówienia o dziejach tego regionu, zamknięte w ramach narodowych, nie pozwalają na pełne ujęcie tematu. Nawet debaty o książkach tak radykalnych, jak te autorstwa Jana Tomasza Grossa, często nie wykraczają poza spojrzenie narodowe. Debaty – nawiasem mówiąc bardzo ważne debaty – które wywołują prace Grossa są debatami polskimi i poza Polską nie są czytelne. Potwierdzają narodowe ramy pisania o historii, zamiast je przekraczać.
Jaki był mój cel? Nie tylko objąć te wszystkie historiografie, nie tylko połączyć ze sobą wszystkie perspektywy – to oczywiście nie wystarczy. Ja chciałem pisać w nowy sposób. Ten nowy sposób uprawiania historii jest paradoksalnie bardzo konserwatywny, tak konserwatywny, że w swym konserwatyzmie aż radykalny. Chciałem pozostać jak najbliżej faktów, opisywać wydarzenia, interpretując je na nowo, nie stosując starych schematów. Wystrzegałem się metafizyki sekularnej, laickiej. Co mam na myśli? Nie ma w mojej książce – mam nadzieję – wyjątkowości narodowej. Nie zakładam, że narody są dobre czy złe, że mają swoje specyficzne cechy, że jeden naród ma moralne obowiązki wobec drugiego itd. Drugi problem metafizyczny, którego starałem się uniknąć to metafizyka sowiecka, zgodnie z którą jeśli w latach 30. zabito miliony ludzi, to musiało to mieć jakiś sens, mianowicie przyczyniło się do tego, że dobre siły wygrały II wojnę światową. Takie postawienie sprawy niczego nie wyjaśnia i może stanowić co najwyżej rozpaczliwą próbę usprawiedliwiania tragedii. Trzeci problem metafizyczny to świętość Holokaustu, przyznanie tej zbrodni statusu zła absolutnego, a w konsekwencji rozpatrywanie jej poza kontekstem historycznym. Moim zdaniem, jeśli chcemy bronić pamięci o Holokauście, powinniśmy pisać o nim jak najbardziej konserwatywnie, historycznie, kontekstowo. Jeżeli pozwolimy, na to że Holokaust ucieknie od historii, to na jakich fundamentach będzie opierać się pamięć przyszłych pokoleń o tych wydarzeniach? Obawiam się, że na żadnych i z czasem po prostu zaniknie.
Pisałem książkę, której rozdziały są kolejno poświęcone wielkiej zbrodni sowietów i nazistów. Zacząłem od głodu na Ukrainie i skończyłem po zatrzymaniu Holokaustu. W książce podkreślam momenty interakcji pomiędzy tymi systemami. Nie mam wyłącznie na myśli kontaktów wojskowych czy to w postaci sojuszy, czy bezpośrednich starć, ale także wzajemne inspiracje. Chciałbym być w tym miejscu dobrze zrozumiany. Moim celem nie jest – i podkreślam to zdecydowanie – udowodnienie, że nazizm i komunizm to były takie same systemy. Napisałem tę książkę, żeby pokazać, co się stało z tymi czternastoma milionami ludzi, dlaczego doszło do tego, że można było mordować na taką skalę. Jednak żeby tego dokonać musiałem pokazać nie tylko te interakcje, ale momentami też różnice albo podobieństwa między dwoma reżimami. Nie wolno nam ulegać tabu, według którego tych dwóch systemów porównywać nie można, ponieważ porównania są obecne w samych źródłach. Żyd w Warszawie we wrześniu 1939 roku porównywał Wehrmacht z Armią Czerwoną, bo musiał zdecydować, co zrobić ze sobą i z rodziną. Ukrainiec, który przeżył głód w 1933 roku na Ukrainie, a osiem lat później znalazł się w obozie niemieckim i po raz drugi w tym samym życiu był głodny, także zestawiał cechy obu reżimów ze sobą. Podobnie Białorusin, który wybierał między wcieleniem do armii niemieckiej a ucieczką do partyzantki sowieckiej. Poza tym zakaz porównywania niesie ze sobą sprzeczność wewnętrzną. Kiedy powiem, że nazizm i komunizm są nieporównywalne, co właściwie powiedziałem? Powiedziałem, że ja już porównywałem i bardzo chcę, żebyście wy tego nie robili. Nie ma innego logicznego znaczenia, bo słowo nieporównywalne zawiera w sobie poprzednie porównywanie, bez którego nie możemy powiedzieć, że coś nie da się porównać.
Łukasz Pawłowski: Pana książka zyskała w Polsce bardzo przychylne oceny, ale często w jej recenzjach mówi się o Panu nie jako o historyku, ale jako o lubiącym Polaków Amerykaninie, który nareszcie spopularyzuje naszą historię na Zachodzie. Co Pan myśli o takich komentarzach, które z jednej strony są pozytywne, ale z drugiej nie chwalą tego, co, jak Pan sam powiedział, jest w tej książce najważniejsze?
Timothy Snyder: Najciekawsze polskie recenzje prezentują się inaczej, ale wiem, o co panu chodzi. Oczywiście, mam z tym rodzajem stwierdzeń różne problemy i intelektualne, i osobiste. Tkwi w nich kilka założeń, z którymi nie mogę się zgodzić. Pierwsze z nich mówi, że Polska to kraj specjalny, niezrozumiały dla nikogo poza samymi Polakami i kilkoma wybranymi ludźmi z Zachodu, do których zalicza się i mnie. To poczucie wyjątkowości Polski jest dla mnie trudne do zrozumienia. Jeszcze trudniejsze jest założenie drugie, zgodnie z którym Polacy już swoją historię w pełni poznali i wiedzą, jak ją interpretować. Problemem jest tylko to, że Zachód tej polskiej interpretacji nie zna lub nie chce znać, dlatego potrzebni są pośrednicy, eksporterzy polskiego rozumienia własnej przeszłości. Ja się na taką rolę nie godzę, przede wszystkim dlatego, że polska wiedza na temat własnej historii nie jest wcale ostateczna i w pełni prawdziwa. Niech pan rozważy rozdział trzeci o „polskiej operacji” w ZSRR z lat 1937-1938. Zabito czterokrotnie więcej Polaków niż w masakrach katyńskich, ale kto o tym wiedział? Trzeci problem, wynikający z dwóch poprzednich, to przyjmowane w domyśle założenie, że ja jako historyk amerykański nie jestem w stanie powiedzieć w swoich książkach nic na temat polskiej historii, o czym Polacy już by nie wiedzieli. Wreszcie po czwarte, nie wiem co to oznacza, że jestem człowiekiem z Zachodu. Czy ja jestem z zewnątrz tak naprawdę? Poniekąd tak, ale żeby zrozumieć historię tego czy innego kraju, muszę ją w jakiś tam sposób uwewnętrznić. Wątpię, bym w tym sensie był bardziej zachodni niż moi polscy koledzy. Zresztą, jak już mówiłem, moim celem jest pisanie historii, która nie będzie ograniczana przez partykularne tożsamości.
Małgorzata Pakier: Powiedział Pan, że chce się Pan ustrzec kategorii metafizycznych, zwłaszcza jeśli chodzi o wyjątkowość narodów, ale czy poszczególnych narodowości nie zastępuje w Pana pracy kategoria Europejczyków? Użył Pan słowa Europejczycy w odniesieniu do ofiar tych wszystkich mordów, tymczasem jest to termin, który wydaje mi się jak najbardziej współczesny. Czy to znaczy, że Pana książka ma być nie tylko pracą historyczną, ale i głosem w dyskusji mającej na celu stworzenie wspólnej pamięci europejskiej?
Timothy Snyder: Rozumiem, o co pani chodzi, ale niech pani sobie wyobrazi, że pracuję nad tym od dwudziestu lat, a przez dwadzieścia lat nie projektuje się interwencji w toczącą się politykę pamięci. Bardzo bym nie chciał, aby książka została zrozumiana jako przyczynek do dyskusji o zbiorowej pamięci europejskiej. To jest historia, historia ma swoje zalety, ale historia może w najlepszym wypadku wykreślić jakieś ramy dla debaty o pamięci, nic więcej. Używam koncepcji Europy w sensie czysto geograficznym. Wydarzenia, które opisałem, uważam za ważne nie tylko z tych powodów, o których już mówiliśmy, ale też dlatego, że inne części europejskiej historii nie dadzą się bez nich właściwie rozumieć. Moim celem jest przede wszystkim poprawianie historii, a nie kształtowanie europejskiej tożsamości.
Bartosz Soloch: Kilkukrotnie podkreślił Pan, że w swojej książce chciałby Pan połączyć trzy narracje – o terrorze sowieckim, niemieckim i o Holokauście. Gdzie, w ramach takich wielkich narracji, uplasowałby Pan mniejsze dramaty narodowe, które trudno jest przyporządkować do któregoś z tych terrorów? Mam na myśli na przykład mord Żydów w Jedwabnem czy rzeź Polaków na Wołyniu. Czy po połączeniu tych trzech wielkich narracji nie zostaną one pominięte?
Timothy Snyder: Wiele lat swojej kariery historyka poświęciłem właśnie Wołyniowi. To ja wprowadziłem do angielskojęzycznej historii temat czystek etnicznych na Wołyniu i zwróciłem uwagę na ich związek z przebiegiem Holokaustu na Ukrainie. W szeregach artykułów i w dwóch książkach próbowałem wyjaśnić, jak doszło do tych rzezi, koncentrując się głównie na ukraińskim i polskim nacjonalizmie. Jednak im dłużej i poważniej zajmowałem się tym tematem, tym bardziej byłem przekonany, że właściwie nie da się go wyjaśnić w kategoriach wyłącznie narodowych. Pierwsza okupacja sowiecka, druga okupacja niemiecka i trzecia, nadchodząca okupacja sowiecka, były potrzebnymi elementami wyjaśnienia. Jedwabne pojawia się w mojej książce jako jeden z przykładów kilkudziesięciu pogromów mających miejsce nie tylko w Polsce w czerwcu i lipcu 1941, gdy zabito kolo 24 tysiące ludzi. Wszystkie pogromy tego rodzaju miały miejsce wyłącznie tam, gdzie była obecna i sowiecka, i niemiecka władza.
Łukasz Jasina: Nawołuje Pan do wyjścia w pisaniu historii poza granice narodowe, tymczasem moim zdaniem obecnie obserwujemy w historiografii krajów, które Pan opisuje proces dokładnie odwrotny. Zastanawiam się czy nie jest paradoksem ostatniego dwudziestolecia, że ten okres, który wraz z upadkiem komunizmu dał nam szansę do otwartego myślenia, do budowania jakichś intelektualnych mostów pomiędzy poszczególnymi narodowymi sposobami mówienia o historii, doprowadził do wzmocnienia się nacjonalizmu, również w historiografii. Bardzo mnie zaskakuje to, że właśnie pańska książka, która ujmuje swój przedmiot w kategoriach uniwersalnych, czyli po prostu opisuje historię, nie budując dodatkowych treści – narodowych, misyjnych – może być przez niektórych ludzi również w Polsce odbierana jako książka z posłannictwem.
Timothy Snyder: Niestety podzielam pana pogląd. Wydaje mi się, że po roku 1989 naiwnie oczekiwaliśmy, że otwarcie dostępu do sowieckich archiwów pozwoli na nowo napisać historię. Tak się nie stało. Problemy te dotyczą jednak nie tylko państw wschodnioeuropejskich, lecz także – a może przede wszystkim – państw zachodnich. Francuzi, Niemcy, Amerykanie są poniekąd gorsi, ponieważ funkcjonują historycznie na poziomie narodowym i robią to, nie uważając siebie za nacjonalistów, ale kiedy podobne praktyki dostrzegają u innych, natychmiast oskarżają ich o nacjonalizm.
Łukasz Jasina: Dokładnie w ten sam sposób Polacy odnoszą się do Ukraińców.
Timothy Snyder: Tak, to jest też dobry przykład. Ale są również głębsze problemy. Mało kto wie, że zachodni historycy Holokaustu nie uczą się języków wschodnich. Nie było po ’89 roku pierwszorzędnego historyka Holokaustu, który nauczyłby się języka wschodniego. Nie ma nawet książek pisanych po angielsku o Holokauście, gdzie nazwy miejscowości byłyby poprawnie literowane. Zachodni specjaliści w materii Holokaustu nie zmieniają się miedzy innymi dlatego, że widzą na Wschodzie nacjonalistów, którzy nie interesują się Holokaustem lub interesują się nim tylko po to, żeby umniejszyć jego znaczenie. To jednak spór bardzo wygodny dla obu stron, bo ci, którzy tak naprawdę starają się zmniejszyć znaczenie Holokaustu, mogą dyskredytować prace historyków zachodnich powołując się na ich nieznajomość spraw Wschodu.
Łukasz Jasina: Relacje polsko-ukraińskie raz jeszcze są tutaj dobrym przykładem. Polscy historycy Wschodu również nie posługują się poprawnie językami rosyjskim, ukraińskim. Oni po prostu piszą, bo już wiedzą.
Timothy Snyder: Co gorsza polscy historycy Holokaustu często nie uczą się niemieckiego, a to paraliżuje dialog. Parokrotnie byłem świadkiem na konferencjach polsko-niemieckich, jak moi polscy koledzy z niedowierzaniem komentowali wypowiedzi niemieckich prelegentów: „Jak można to powiedzieć, nie przeczytawszy ostatniej monografii polskiej?”. Problem w tym, że sami nie znają niemieckiego. Niemcy są zbyt grzeczni, żeby im to wypomnieć, ale oczywiście myślą tak samo.
Aleksander Laskowski: Dlaczego Pana zdaniem narodowy paradygmat pisania o historii jest tak trwały? Czy jedną z przyczyn nie jest drzemiąca między innymi w Polakach uświadomiona lub nieuświadomiona obawa, że przykładając do narracji historycznej wartości uniwersalne będziemy musieli traktować Niemców w ten sam sposób jak ofiary? Czy to nie właśnie ten strach utrudnia pisanie w kategoriach uniwersalnych i narzuca narodową perspektywę?
Timothy Snyder: Odpowiedź jest trudna. Wydaje mi się, że atrakcyjność historiografii narodowej polega między innymi na tym, że daje możliwość stosowania taryfy ulgowej wobec swoich i zaostrzonych standardów wobec innych. Polacy boją się również tego, że jeśli sami siebie potraktują uniwersalistycznie, to inni będą nadal zachowywać się względem nich w stary narodowy sposób, mówiąc „No, oczywiście, to Polacy są winni”. To jest poniekąd zrozumiałe. Fundamentalnym problemem jest również ideologia, którą przekazuje się nam w szkołach. Może to jest banalna odpowiedź, ale jak człowiek ma 20 lat to już jest chyba za późno (a jak ma 40 to już na pewno jest za późno) na zmiany w jego sposobie myślenia o historii.
Marcin Barański: W swojej otwierającej wypowiedzi powiedział Pan, że nie możemy uciec od porównań między komunizmem i nazizmem. Kłopot polega na tym, że porównujemy zwykle po to, żeby jednak jakoś podświadomie wykazać, który z tych systemów był lepszy, a który gorszy, co było większym złem, a co mniejszym. Dotychczasowe debaty na ten temat prowadziły zazwyczaj do konkluzji, że komunizm był próbą budowy lepszej rzeczywistości, zabiegiem modernizacyjnym, podczas gdy nazizm był erupcją nieracjonalności, jakimś absolutnym złem, z czym ja sam nie mogę się absolutnie zgodzić. Czy perspektywa przyjęta w pańskiej książce, zalecająca by patrzeć na „skrwawione ziemie”, a nie koncentrować się najpierw na dwóch reżimach, coś tutaj zmienia, wnosi coś nowego?
Timothy Snyder: Przede wszystkim nowe jest to, ze nie chodzi o porównywanie. By porównywać, wpierw trzeba zjawiska niezależnie rozważać i przy tym założyć, że wiemy dość o każdym. Mnie chodzi o rzeczywistość systemów na terenach, gdzie miały największy wpływ. Komunizm i nazizm były dwoma różnymi projektami modernizacji, a celem tej książki jest pokazanie interakcji między nimi. Punktem wyjścia była konstatacja, że najbardziej śmiertelnym regionem był ten, gdzie obecne były obie władze: sowiecka i niemiecka. To nie jest nowe spostrzeżenie, ale w historii, wydaje mi się, nikt nie ujął tego zagadnienia systematycznie. Moim zdaniem porównania są jak najbardziej potrzebne, ale by były sensowne potrzebujemy dla nich jak najlepszego materiału, a książka ma tego materiału dostarczyć. Nie uważam, że moje badania doprowadziły mnie do jakiejś absolutnej prawdy na temat tamtych wydarzeń, ale myślę, że mogą przesunąć dyskusję na bardziej adekwatne tory.
Paweł Marczewski: Ja jednak dostrzegam w Pana pracy pewien problem związany z tym, co nazwał Pan wcześniej jej „radykalnym konserwatyzmem”, który przez swój radykalizm staje się w pewien sposób rewolucyjny i który polega na tym, żeby trzymać się jak najbliżej faktów, unikając nakładania na nie dodatkowych interpretacji. Mam wrażenie, że w tak rozumianym konserwatyzmie jest Pan niekonsekwentny, ponieważ niejednokrotnie wychodzi Pan poza czysty opis i zadaje pytanie o sens ludobójstwa. I tutaj natykam się na kolejną niekonsekwencję. Forma, w jakie zadaje Pan to pytanie – „Jak można było (jak można?) w gwałtowny sposób zakończyć tyle istnień ludzkich?” – jest z jednej strony bardzo zadłużona w pismach Hannah Arendt, ale z drugiej strony niemalże wprost Pan z Arendt polemizuje, to znaczy odrzuca Pan socjologiczną koncepcję totalitaryzmu. Zamiast tego udziela Pan jednak szalenie enigmatycznej odpowiedzi, odwołując się do kategorii „nieludzkości” tamtej zbrodni i ostatecznie ucieka Pan po raz kolejny w opis techniki eksterminacji. Czemu czytelnik nie znajduje u Pana odważniejszej próby odpowiedzi na absolutnie fundamentalne pytanie – dlaczego? – choć kilkakrotnie Pan sam to pytanie sobie zadaje?
Timothy Snyder: Takiego rodzaju totalnej konsekwencji nie życzę sobie ani panu. Opis bez konceptualizacji nie jest możliwy, tak jak nie jest możliwa konceptualizacja bez opisu. Jeśli chodzi o przyczyny, to nie żyjemy w świecie, gdzie na tak postawiony problem można by udzielić jednej odpowiedzi. Musi być ona pluralistyczna i dlatego w mojej książce nie ma takiego zdania, gdzie stwierdzam jednoznacznie, jak mogło do tego dojść. Jest jednak kilkanaście częściowych odpowiedzi i to, że nie są one jednoznaczne nie znaczy wcale, że odrzucam próby wyjaśnienia i interpretacji tych wydarzeń. Potrzebuję jednak czytelnika cierpliwego, który sam w końcu jest w stanie łączyć argumenty i zdecydować, które z nich są najważniejsze. Jednego wyjaśnienia w moich pracach nie ma i nie będzie.
Tomasz Kozłowski: W swojej książce przyjął Pan znacznie szerszą perspektywę niż te stosowane dotychczas poprzez wzięcie pod uwagę dużo większej ilości źródeł. Pana praca wybija innych historyków ze strefy komfortu, z zasięgu dotychczas wykorzystywanych źródeł. To w pewnym sensie oskarżenie o to, że wcześniej nie brali pod uwagę tych materiałów lub, że były dla nich niedostępne, ponieważ nie znali języka. Jaka więc była reakcja środowiska na Pana książkę i jak Pan ocenia szanse na trwałą zmianę dotychczasowej perspektywy historycznej?
Timothy Snyder: Mogę jedynie powiedzieć, że dyskusja wokół tej książki była w ogóle najszerszą dyskusją o tej tematyce od końca zimnej wojny, co moim zdaniem nie tylko o kolegach, ale i publiczności amerykańskiej i angielskiej świadczy dobrze. Okazało się, że ludzie byli bardzo otwarci na inną argumentację, inne perspektywy, na to, żeby wpuszczać innych do własnej historii, własnej opowieści. Nie wiem, jak to będzie za rok, bo dyskusja dopiero się zaczyna, ale teraz wydaje mi się, że i ci, którzy zajmują się Holokaustem, i Ukraińcy, i Polacy i specjaliści od Związku Radzieckiego zdawali sobie na różny sposób sprawę z ograniczeń własnej narracji i stąd pewne otwarcie na coś, co z jednej strony wywołuje dyskomfort, ale jednak pozwala na szersze horyzonty. Jest mi niemal wstyd, z jak przychylną recepcją spotkała się moja praca. Były oczywiście wyjątki, nawet głośne, ale generalnie odzew był raczej duży i pozytywny. Nawet István Deák, którego ogromnie szanuję i uważam za jednego z najlepszych historyków Europy jego pokolenia, skomentował moją książkę mówiąc, że dostrzegłem związki między wydarzeniami niedostrzeżone przez nikogo innego wcześniej i że na tym właśnie polega różnica między dobrym historykiem a wielkim historykiem. Takimi głosami byłem bardzo przyjemnie zaskoczony i mam nadzieję, że moja książka na trwałe zmieni sposób myślenia o opisanych w niej wydarzeniach.
Uczestnicy debaty:
* Timothy Snyder, profesor historii, autor książki „Skrwawione ziemie”.
* Marcin Barański, student III roku prawa i Artes Liberales w ramach Kolegium MISH.
* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
* Aleksander Laskowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”. Dziennikarz „Europy. Magazynu Idei”.
* Małgorzata Pakier, doktor historii, adiunkt w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
*Bartosz Soloch, współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
***
* Opracowanie zapisu debaty: Paulina Górska, Anna Piekarska, Bartosz Soloch, Robert Tomaszewski
** Redakcja tekstu: Łukasz Pawłowski
„Kultura Liberalna” nr 136 (33/2011) z 16 sierpnia 2011 r.