Łukasz Jasina
Pomniki bywają brzydkie
„1920 Bitwa Warszawska” to nie tylko pierwszy polski fabularny zrealizowany w technologii 3D; to przede wszystkim polski film historyczny. To proste z pozoru sformułowanie okazuje się mieć duże konsekwencje. Po pierwsze: to właśnie polskie kino historyczne stanowiło – i nadal stanowi – kręgosłup polskiego kina w ogóle. Po drugie: to film właśnie (o czym niedawno na tych łamach wspominałem) pełni u nas rolę „opisywacza historii”. Reżyser stał się bajarzem: jak niegdysiejszy kronikarz snuje opowieść i utrwala pamięć o wydarzeniach historycznych. O ile dla elity ważniejsze mogą być dzieła Tony’ego Judta lub Timothy’ego Snydera, wyobraźnia i historyczna pamięć przeciętnego Polaka (również inteligenta) budowane są (i to jest akurat od czterech dekad niezmienne) przez Andrzeja Wajdę i Jerzego Hoffmana. „Bitwa Warszawska”, podobnie jak przed kilkoma laty „Katyń”, ma zatem do spełnienia misję ważniejszą niż danie radości widzowi czy zaprezentowanie kunsztu operatorów takich jak sam Sławomir Idziak. Ma pokazać nam jak wyglądała wojna polsko-bolszewicka, o której w wyniku upływu czasu i nawału peerelowskiej propagandy pamięć utraciliśmy, i przywrócić jej należne miejsce w historycznej popkulturze.
Reżyser monumentalny
Hoffman miał zatem z założenia zbudować dla tego historycznego wydarzenia pomnik – do czego był zresztą predestynowany. To on przecież wypracował formułę polskiego kina monumentalnego, przeniósł ponadto na polski rynek wzorce hollywoodzkiego melodramatu (w „Znachorze” [1981] i „Pięknej nieznajomej” [1992]). To on także podjął pierwszą próbę autentycznego opisania stosunków polsko-radzieckich w „Do krwi ostatniej” (1978) – zakłamaną, acz nie do końca. Autorem wielkiego filmu o Bitwie Warszawskiej po prostu musiał być on – zresztą nie tylko z tytułu wspomnianej rangi klasyka, ale także ze względu na jego radzieckie doświadczenie (łącznie ze studiami w moskiewskiej filmówce). Nie mniej istotny był także powód formalny: to Hoffman zasłynął jako ten, który wprowadzał do polskiego kina najnowocześniejszą technikę. W wypadku „Potopu” (1974) był nią obiektyw „Panavision”, a w „Ogniem i Mieczem” (1999) – najnowsze techniki elektroniczne i montażowe podpatrzone chociażby w „Walecznym sercu” (1996) Gibsona (aczkolwiek nowatorstwo „Starej Baśni” z 2003 r. okazało się już pewną pułapką: efekciarski montaż rozminął się z cokolwiek powolną narracją).
Hoffman pisze wizualną historię Polski 1920 roku całkowicie od nowa. Narodowej pamięci przywraca chociażby wielkiego przywódcę – genialnego Witosa w wykonaniu Andrzeja Strzeleckiego. Zupełnie nieograny był także temat Piłsudskiego: kreacje Filipskiego, Duszyńskiego, Zapasiewicza czy Bonaszewskiego zapadły w pamięć nielicznym – pojawiały się w niskobudżetowych produkcjach lub były jedynie epizodami. To Daniel Olbrychski ma więc szansę na zapisanie się w pamięci narodu jako „twarz” jednej z najważniejszych postaci w historii tego kraju. Hoffman wprowadza też pewną nowość do światowego dyskursu filmowego o postaci wodza rewolucji: postać Lenina zaprezentowana jest zgodnie z okrutnym portretem z „Moich maleńkich Leninianów” Jerofiejewa – on sam staje się symbolem zła, grając rolę zastrzeżoną dotąd dla Stalina.
Mimo wszystko wizja Hoffmana nie jest niczym nowym. Wciąż dominuje w niej niezrozumiały przez ogół wizjoner Piłsudski, którego uzupełnieniem staje się wielki patriota Witos; myślę że to połączenie w rzeczywistości bardzo by obu panów rozśmieszyło. Lenin, Trocki, Piłsudski czy Wieniawa wyglądają jak na zdjęciach, mówią jak na nagraniach i wypowiadają swoje oświadczenia, jakby pisał je sam Jan Długosz – nie do końca prawdopodobnie, ale monumentalnie.
Zanim nadejdzie polski Tarantino
Oczywiście, można argumentować, że stary wzorzec monumentalnego kina historycznego – opartego na klasycznej literaturze i bardzo zachowawczego w budowaniu filmowych charakterów (acz liberalnego w sprawach technicznych) – wyczerpał się estetycznie. Historia jest teraz obiektem eksperymentów. Spokojni prowokatorzy w rodzaju Sokurowa czy też ich emocjonalni konkurenci, tacy jak Tarantino („Bękarty wojny” są właśnie dowodem takiego podejścia) pokazują, że i kino historyczne może mieć swoich „Podkowińskich”, a nie być jedynie domeną „Kossaków” – doskonałych rzemieślników pozbawionych jednak chęci do poszukiwania czegoś nowego.
Jednakże, aby dojść do epoki eksperymentów w kinie – należy najpierw przeżyć okres klasyczny i spokojny: pełen filmów spełniających rolę ilustracji do podręcznika historii – „biblii pauperum” dla tych, którzy nie chcą czytać historycznej książki i wolą zobaczyć, jak cała sprawa się miała, w kinie, przed telewizorem albo też komputerem. Film Hoffmana wydaje się być kwintesencją tak pojętej epoki w długich dziejach polskiego kina. Jedyną nowością jest tu tylko trójwymiarowość (choć można ją uznać jedynie za modyfikację techniczną, mającą wzmóc nasze przerażenie podczas szarży kawaleryjskiej lub zwiększyć ekscytację estetycznym powabem Nataszy Urbańskiej).
Jest to zatem solidna ilustracja – dzięki konsultantom historycznym oraz pomysłom scenarzystów widzimy rok 1920 takim jakim był. Naród jednoczy się, ale nie od razu: wielu szeregowców tęsknie patrzy na zdobycze rewolucji. Socjaliści i ludowcy popierają wprawdzie wspólną sprawę, ale wyruszają do boju śpiewając zupełnie inne pieśni, jak choćby „Gdy naród do boju…”. Wtedy Polacy umieli się jednoczyć naprawdę i nie była to cukierkowa jedność rodem z niedawnego serialu „1920. Wojna i miłość”. Konflikty: Piłsudskiego, Witosa, Dmowskiego czy Daszyńskiego były czymś głębszym niż obecne polityczne podziały.
Lewicy i Prawicy mocowanie z bolszewikiem
Najnowszy film Hoffmana jest ilustracją tym bardziej potrzebna, że nasze stosunki ze wschodnim sąsiadem – w formie radzieckiej i rosyjskiej – mogą być ujmowane na ekranie w sposób uczciwy dopiero od dwudziestu lat. Filmy wcześniejsze (jak choćby wspomniane „Do krwi ostatniej” czy arcydzieło Chmielewskiego „Wierna rzeka”) nosiły na sobie piętno kompromisów. Tymczasem gdy w „Bitwie” widzimy Lenina przemawiającego do delegatów na moskiewski Kongres Kominternu, Trockiego (czapki z głów przed grającym go Krzysztofem Traczem, zaszufladkowanym już jako odtwórca roli zbrodniarzy – grał już wszak Berię) czy ujutnego Stalina – widzimy, że reakcja Piłsudskiego i naszych rodaków była słuszna: przed reprezentowanym przez nich złem należało się bronić. Wizja bolszewickiej Rosji, jaką prezentuje Hoffman to wizja Aleksandra Sołżenicyna i Richarda Pipesa, który o Leninie napisał, „że był opryskliwy i łatwo wpadał w gniew” [R. Pipes, „Rosja Bolszewików”, Warszawa 2004, s.489].
Maciej Pawlicki krytykujący w „Uważam Rze” zbyt pobłażliwy stosunek filmowców do bolszewików oglądał chyba inny film. Role „dobra” i „zła” są tutaj obsadzone w sposób logiczny i nie pozostawiający wątpliwości. To że trafia się od czasu do czasu dobry bolszewik lub zły Polak – nie ma specjalnego znaczenia. Zły Polak ginie przecież z rąk bolszewików (jak sędzia sądu wojskowego) lub rehabilituje się poprzez walkę (jak żandarm grany przez Jerzego Bończaka) – wszak Hoffman jest biegły w schematach typu Kmicic-Babinicz. Racja zawsze jest po „naszej stronie”.
Żeby nie krytykować li tylko Prawicy: Witek Mrożek (http://www.krytykapolityczna.pl/WitoldMrozek/
Trzyminutyzbolszewikiem/menuid-351.html) objawia „urbi et orbi”, że film Hoffmana jest zły i wtórny. O ile wizja reżysera, jak wspomniałem, jest prosta – bolszewicy są źli, a żołnierze Piłsudskiego bronią naszej wolności – to takie są przecież wymogi gatunku: historyczne kino monumentalne nie może być pełne zbyt wielu światłocieni. Niejednoznaczności w analizowanym filmie mamy zresztą i tak sporo – najlepszą kreacją całego filmu jest komisarz Bykowski grany przez Adama Ferencego. Zresztą – i nie oczekujcie ode mnie kolejnego wyliczania argumentów – to jednak Polacy w 1920 roku mieli rację.
Najnowszy film Hoffmana to prawie solidne kino historyczne, dzięki któremu na najbliższych kilkadziesiąt lat dzieci z polskich szkół mają zapewniony materiał na lekcje o Bitwie. Film to ponadto nieźle zagrany i wykonany: o ile bohaterowie od wieków są tymi, których winniśmy naśladować, Hoffman pokazał nam, że niekoniecznie są oni postaciami męczącymi. Oczywiście w annałach dziejów kina film ten nie zapisze się przesadnie – ale bądźmy dla niego łaskawi – Hoffman startuje w zupełnie innej kategorii. Kategorii pomników. One bywają brzydkie, ale mają przede wszystkim upamiętniać.
Film:
„1920. Bitwa Warszawska”,
reż. Jerzy Hoffman,
prod. Polska 2011.
*Łukasz Jasina, historyk kina, członek zespołu „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.