Joanna Kusiak
Okupuj Wall Street, okupuj Boston: polityka z trzewi miasta
W niedzielę nowojorska policja aresztowała na Moście Brooklyńskim ponad 700 dziewczyn i chłopaków uczestniczących w marszu solidarności z ruchem okupującym Wall Street. Podobne marsze odbywały się w tym samym czasie w kilkunastu innych amerykańskich miastach. Z braku Wall Street siostrzane marsze nazwały się imionami poszczególnych miast – „Okupuj Boston”, „Okupuj Chicago”, „Okupuj San Francisco”. Grupa „Okupuj Boston” już w piątek – przed własnym, sobotnim marszem – przyłączyła się do marszu na siedzibę Bank of America, zaplanowanego i zorganizowanego znacznie wcześniej przez koalicję „Right to the City” (w skrócie RTTC – „prawo do miasta”) w ramach amerykańskiego Kongresu Ruchów Miejskich. Kongres RTTC – czyli amerykańska koalicja ruchów miejskich – ma z Bankiem Ameryki swoją własną sprawę. Jednym z głównych efektów kryzysu finansowego były i są w Stanach masowe eksmisje całych rodzin. Raty kredytu po utracie pracy okazały się niemożliwe do spłacenia. Bank Ameryki, będący jednym z głównych beneficjentów pomocy rządowej, nie ma naturalnie najmniejszych oporów by wyrzucać z mieszkań i domów ludzi, których podatki finansowały pakiet ratunkowy. Z mieszkań i domów, które – dodajmy – w większości znajdują się w miastach.
To, że spora część mediów, a także spontanicznych uczestników marszu nie zauważyła, że właściwie są to dwa osobne marsze, pokazuje doskonale nie tylko to, że poszczególne problemy oraz – artykułowane i nieartykułowane – postulaty maszerujących mają wspólne jądro, ale także to, że najbardziej eksplozywnymi politycznie miejscami po raz kolejny w historii są miasta. Kryzys ekonomiczny okazał się najbardziej odczuwalny dla miejskich klas niższej i średniej, i to nie tylko dlatego, że to właśnie w miastach polaryzacja społeczna jest wyjątkowo widoczna. Na tych samych ulicach amerykańskich miast spotykają się „sprawcy” i „ofiary” najbrutalniejszej wersji nie tylko niesocjalnego, ale wręcz antysocjalnego kapitalizmu (przy czym ci pierwsi starają się za wszelką cenę minimalizować ryzyko takiego spotkania, podnosząc czynsze i likwidując mieszkania socjalne).
Współczesny prekariat mieszka i będzie mieszkał w miastach dlatego, że nawet w najbardziej beznadziejnych czasach miasta są ostatnim bastionem nadziei – na pracę, na przyzwoite warunki życiowe lub przynajmniej na spotkanie wspólnoty (imigranckiej, parafialnej, rodzinnej lub dworcowej), która oferuje nowe strategie przeżycia. Prawo do dobrego życia – i roszczenie, by to prawo respektować – coraz częściej implicite interpretowane jest jako prawo do dobrego życia w Bostonie, Los Angeles lub Nowym Jorku (a od niedawna i coraz wyraźniej także w Poznaniu, Warszawie czy Łodzi, nawet jeśli szersze ramy polityczno-społeczne wydają się zupełnie inne). Wszystkie podstawowe elementy owego dobrego życia okazują się bowiem niemal całkowicie zależne od miasta, które powinno być źródłem mieszkań i miejsc pracy oraz oferować dostęp do w miarę zdrowej żywności, miejsc opieki dla dzieci oraz środków transportu. Jeżeli miasta amerykańskie przestały spełniać najbardziej podstawowe ze swoich zadań, trudno się dziwić, że ich mieszkańcy i mieszkanki zaczęli się masowo buntować.
Kolejne próby zrzucenia całej winy na kryzys nie mogą się powieść nie tylko dlatego, że sprawcy kryzysu nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności i kontynuują życie w luksusie, ale także dlatego, że idzie o kwestie egzystencjalne, które nie podlegają negocjacji. Ci z multimilionerów, którzy – jak burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg – z jakichś powodów muszą lub chcą mieć choćby najbardziej pobieżny obraz współczesnej miejskiej rzeczywistości, są na tyle bystrzy by widzieć, że wkrótce będą musieli coś z tym zrobić. Dlatego nawet Bloombergowi, który na Wall Street czuje się jak we własnym salonie, na widok protestujących wymsknęła się uwaga: „Jeżeli ci ludzie nie dostaną pracy, nie przestaną protestować”. Nie przestaną, bo nie tylko hipisi, z których śmieją się dziennikarze „New York Timesa”, ale także młodzi absolwenci z wyższym wykształceniem i bez szans na pracę, imigranci eksmitowani ze swoich domów i bezrobotna klasa kreatywna nie mają w zasadzie nic do stracenia. A miasto – od zawsze – nawet jeśli zabiera wszystko, pozostawia przynajmniej jedno: ulice, na których każda bieda staje się biedą publiczną, a grupa bezbronnych jednostek z poczuciem krzywdy zmienia się w publiczne zgromadzenie. Bóg – jak mówił bohater „Ulissesa” Joyce’a – jest „okrzykiem na ulicy”.
Na ulicach Bostonu tłum krzyczał: „Chcesz zobaczyć jak wygląda demokracja? Spójrz na nas, tak wygląda demokracja!”. W sytuacji, gdy amerykańskie protesty są kolejnymi po zamieszkach w Londynie, masowych protestach w Hiszpanii i Grecji a także po arabskiej wiośnie, która – nawet jeśli była częścią zupełnie innej bitwy – przywróciła wiarę w siłę „okrzyku na ulicy”, wyjątkowo ciekawe stało się obserwowanie, jak zmieniała się reakcja amerykańskich mediów i dużej części intelektualistów na okupację Wall Street. Na samym początku reakcja polegała przede wszystkim na braku reakcji lub na umniejszaniu znaczenia protestu, poprzez skupianie się na jego szczegółach organizacyjnych lub estetyce. Protestującym przyklejono łatkę „grupy hipisów”, a ze wszystkich zgromadzonych uwaga reportera „New York Timesa” z jakichś przyczyn skupiła się na egzaltowanej pannie, która zdjęła koszulkę i z obnażonym biustem szczebiotała zadowolonym dziennikarzom, że „czekała na ten moment całe życie”.
Co więcej, protest rzeczywiście był na początku raczej źle zorganizowany, a protestujący w większości nie byli w stanie wyartykułować, jakie są ich postulaty. Wszystko to (absolutnie będąc prawdą – i pannę z nagim biustem i zakłopotanych pytaniem o postulaty nastolatków w kolorowych ubraniach widziałam na Liberty Square na własne oczy) wyzwoliło wszelkie słabości uniwersyteckiej lewicy, która jak zwykle w takich wypadkach ogłosiła konkurs na czystość idei. Na uniwersyteckich korytarzach (mogę to powiedzieć przynajmniej o swoim, bardzo lewicowym i zresztą świetnym CUNY) aż huczało od komentarzy, jak można było to zorganizować lepiej, jak nieinteligentni (zawsze było to wyrażone zgrabnym eufemizmem) są ci hipisi nie mogący sformułować własnych postulatów, jak bardzo muszą być oni mieszczańskimi dziećmi klasy średniej i jak strasznie marnują tak słuszną w sumie sprawę. Z jakichś jednak powodów hipisi trwali na Lincoln Square, intelektualiści zaś trwali na korytarzach, przechadzając się na plac najwyżej wieczorem, by – z intelektualną subtelnością antropologa protestu w terenie – „tych hipisów” obejrzeć, zrobić notatki i zdjęcia.
Tymczasem, choć tłum na Liberty Square przegrał organizowane przez dziennikarzy i intelektualistów wybory na „miss organizacyjnego profesjonalizmu” i „mistera subtelnej argumentacji”, nieoczekiwanie zaczął zwyciężać w wyborach na miss i mistera publiczności. Do pogardzanych „hipisów” dołączały się kolejne grupy, włącznie ze związkiem zawodowym pilotów amerykańskiego lotnictwa (w bardzo niehipisowskich mundurach). Dopiero wtedy – gdy tłum zaczął rosnąć, reakcje mediów (w tym europejskich) stały się bardzo przychylne a Noam Chomsky oficjalnie poparł protest, wszystkim nagle przypomniało się, że rolą tłumu jest prezentować siłę ludzkiej masy, a nie organizować seminaria o nowych modelach ekonomii i że jeśli tłum nie sformułował postulatów, to może właśnie jest to zadanie i wyzwanie dla profesorów uniwersyteckich i publicznych intelektualistek.
Główny komunikat tłumu – „tak jak jest, nie jest w porządku i nie chcemy się dłużej się na to godzić” – jest zarówno dobitny, jak i zrozumiały i nie traci swojej aktualności tylko dlatego, że wypowiada go do kamery umiarkowanie inteligentna dwudziestoparolatka z bardzo atrakcyjnym nagim biustem. Problem polega na tym, że tym, którzy uważają się za inteligentniejszych od niej, często tak samo brakuje autoironii. Autoironii koniecznej by – paradoksalnie – zejść z piedestału liberalnej ironistki i wyjść na ulice miasta popierając jakąś Sprawę, co do której nikt nam nie zagwarantuje ostatecznej racji. Ale są także racje dostateczne i jest taki rodzaj ironii, która pozwala mniej poważnie brać siebie i własny wizerunek, a bardziej poważnie konkretną ludzką krzywdę. W poważnej polityce – takiej, która może przynieść głęboką zmianę – czasem jednak lepiej jest z głupim zyskać niż z mądrym stracić. Naiwnością byłoby myśleć, że inteligentniej było na placu Tahrir albo w Solidarności. Dlatego nie na zawsze, ale przynajmniej czasami, doraźnie warto jest poświęcić własną mądrość i wybrać mądrość Miasta.
* Joanna Kusiak, doktorantka w Instytucie Socjologii UW i Technische Universität Darmstadt, stypendystka Fulbrighta na City University of New York, mieszka na Brooklynie. Pisze doktorat o miejskiej rewolucji w Warszawie. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
** Fot. Joanna Kusiak.
„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.